30 cze 2019

M 295 albo jaśminu nie widzenie:

W ostatnią noc czerwcową, kiedy świerszcze robią żabom konkurencję, zastanawia się, co jej uciekło, a co nie przez ten miesiąc. Pomięła jaśmin, bo jakoś nie po drodze było jej wtulić się w pachnące, białe płatki, tam, gdzie zazwyczaj rośnie nic ją nie zaprowadziło, żaden powód, a tam gdzie jeździ lub biega, po prostu go nie ma. Zdarzało jej się powisieć w czasie, jak w przyjemnej, bliżej nieokreślonej toni, z nicnierobieniem na chwilę, na słuchanie tego, jak bije jej serce, w które miejsce wlewa się oddech, a w które trochę mniej. Przejechała jakieś miliony kilometrów, przyglądając się tylko, ile much  zrobiło cmentarz na szybie jej samochodu, jak podnosiło się i upadało słońce w ciężki od zmęczenia horyzont, w sieć jej zmrużonych rzęs. Znużona gdzieś w środku upalnego dnia, kiedy od liter oderwane palce musiały poleżeć w bezruchu na fioletowej kanapie, czuła, jak jego głos wbija się w jej kruchy sen jak łyżka w skorupkę jajka i trzeba potem wstać i strasznym wysiłkiem podnieść ciśnienie 88/53, podlać je respiratorem kawy i wsadzić się do samochodu, aby wykonać czynności bez użycia kory mózgowej oprócz przejazdu przez skrzyżowanie. Pominęła czytanie książek, ale od liter nie oderwana ani na moment, wyciąga rzęsy przyschniętym tuszem L'Oreal i nie może się zdecydować na kolejny, jakby to była kwestia nadrzędna, a w sumie jest, bo lubi takie jak pawi ogon, jak jego rozstawione palce rąk, jak przerośnięte już surfinie, no lubi takie. Nie spieszy się, bo się nie da, bo upał spowalnia tak, że nie można inaczej niż wolniej i rzadziej biegać, pić z pięć kaw dziennie, jeść bób, czereśnie, fasolkę i być sobie w sobie w pełni, w ostatnią noc czerwca, jej ulubionego miesiąca, bo wtedy jeszcze można kupić mamuta bez łyka, małe, przepyszne ziemniaki, pochrupać marchew szczerze młodą, skrócić noc do maksimum i po prostu się cieszyć, że kolejny czerwiec, wyżyty do minuty zostawił w niej tyle, chociaż zabrał jaśmin.


25 cze 2019

M 294 albo o bezsmaku:

Koniec czerwca zaczyna pachnieć lipami, róże kwitną jak nigdy i zieloność szaleje, chociaż i upał jak słoik naciska na fragment ziemi, na którym żyje. Być może trzysta kilometrów od niej, gdzieś w stronę ukraińskich bezdroży, zmarszczek gór lub zieloności Mazur jest jakiś inny słoik upalnego powietrza, może jeszcze bardziej dusznego. Dni pachnące olejkiem paczulowym i nieustającą stertą prasowania, wiecznie w niedoczasie, w ciśnieniu takim, że żyć się nie da, ma wrażenie, że przesuwa nogi, a nie chodzi, a jak zapada się w sen to tak głęboko, że można ją wywlec na drugą stronę i nic nie poczuje. Wieczory szyte rechotem żab, pachnące surfiniami, podlewane cydrem z ligoli, dobrońskim, lub półwytrawnym miłosławskim, chrupane sałatką z arbuza, fety, selera naciowego, rukoli, pieprzu, tymiankowej soli, octu balsamicznego i oliwy. Sama przyjemność po odwiedzinach restauracji, które serwują wegetariańskie ersatze, gdzie na stole króluje maggi, w kotlecie jaglanym oprócz kaszy jest posiekane jajko i szczątek pietruszki a to wszystko leży na warzywach, pośród których bałagani się marchewka z rosołu. W czasach, kiedy tajniki kuchni są maglowane wzdłuż i wszerz, które walą po oczach bardziej niż promocja na karkówkę i ceny benzyny, wciąż pojawia się wszechobecna frytura, bo lud jej żąda, więc skąpane w smażeninie muszą być kotlety, jajko poche zabite przez ilość octu i dosmażone w panierce, frytki z proszku i wszystko, co da się usmażyć, a jak pojawi się indywiduum nie jedzące mięsa, to może zjeść podwójne frytki z nieśmiertelnymi surówkami, bo wiedza o najprostszych choćby wegańskich kotletach jest mizerna jak trawa rosnąca na piasku w czterdziestostopniowym upale. Po co czerwcowe warzywa, skoro sezon na mrożonki trwa cały rok, wystarczy wyjąć i już, obrane, zblanszowane, brak roboty a klient głodny, to i tak zje. Straszne to jest, to propagowanie bylejakości i zapchajdziury, bo tak się je a może jednak nie wszyscy, a ona nie jest jak każda i nie będzie. I z rozkoszą potrafi docenić maleńkie płatki nagietka w cudownie świeżej i chrupiącej sałatce, kroplę oliwy truflowej, ścieg czarnuszki wpleciony w chleb, a nie pusty i suchy, wyjałowiony tost pszenny, który jest tylko do zapomnienia i zapchania luki o nazwie pieczywo. Nie, nie jest jej wszystko jedno, jedzenie bez serca i bez duszy nie dla niej. Wszystko musi być jakieś, bo wtedy tu i teraz jest do zapamiętania.