30 wrz 2018

M 278:

Wrzesień rozpięty pomiędzy umierającą zielonością a szeleszczącym brązem i czerwienią, w zimnym słońcu wciąż pięknieje ziemia, nie dając za wygraną wyjątkowo bogatej w zieloność letniej aurze. Pigwa żółcieje na rozłożystym krzaku, maleńkie, dzikie, rosochate jabłonki, umęczone dźwiganiem ligoli, czekają aż przyjdzie ona lub on i uwolni je od owoców, aby mogły podnieść ramiona ku górze, wszystko w gotowości na pierwsze bicze jesiennego deszczu, na to, że zaraz się zmieni i będzie niemiło i trzeba się będzie zawijać we wszystkie swetry świata, a najbardziej w szafirowy, do kolan długi, miękki i bardzo ciepły.

On: biega, podbiega, rysuje interwały jak ściegi i wie, po co one, po co rytmem wybijać ekg biegu a potem analizować co i jak.

Ona: cieszy się jak nie wiem co, kiedy poluje w każdym możliwym spożywczym na sezamki od Wedla z dodatkiem słonecznika, bo wie, że małe chrupiące kartki włożone w pas do biegania pomogą mu przetrwać długie czterdzieści dwa kilometry. Obmyśla plany, wynajmuje, sprawdza, jak przegrzany komputer, któremu przepalają się przewody i potrzebuje resetu ale jeszcze nie teraz. Lubi na niego patrzeć, jak biega, bo lekko dotyka ziemi, zawsze celowo, w swoim rytmie i jak zwiększa obroty coraz szybciej to niezamierzenie a potem się cieszy że stworzył kolejny rekord od tak.

On: urywa chwile z nią gdzieś w ciągu dnia, wciągają się w miękki brzuch kołdry w środku dnia, sobie w nim są, a potem chichoczą, łaskocząc się wskazówkami zegara, który zmieścił to co potrzeba w piętnaście minut.

Ona: zamyka wrzesień w podróży, jakżeby inaczej, znów ją ciągnie, gdzieś przewróciła się kartka, znów do zapisania przez koła i kilometry, więc jedzie dalej i tęskni, pomieszka w walizce w kropki i wróci, zebrać pigwę, może jeszcze zamknąć ją w słoikach w pachnącym duecie z gruszką, zobaczyć, czy urosły wrzosy i czy pomidor z jednej sadzonki wciąż robi balony pomidorów pękających od podmuchów wiatru i deszczu.

17 wrz 2018

M 277 albo o rysopisaniu:


Jak kładzie się wieczorem, zawsze na lewym boku, na skraju łóżka, z widokiem na duże radio po dziadku, to ma wrażenie, że jej mózg ciąży, synapsy strzelają, kładzie głowę jak jakąś ogromną puszkę, ostrożnie, pod wysokim napięciem, jakby miało coś z niej wypaść lub się przepalić. Strzela słowami w papier jak z karabinu, wymyśla tysiąc synonimów do jednego słowa, stuka i szeleści palcami, coraz szybciej i szybciej, szyje ściegi słów na białej, otwartej kartce w komputerze równie szybko, jak kiedyś zapisywała papier równym, wyrazistym pismem, bo w czwartej klasie podstawówki miała lekcje kaligrafii, które znacząco wpłynęły na to, jak naciska długopis, prosto mocniej, z lżejszym zawijasem. Takie czasy zresztą, że ustawia się czcionki w komputerze i telefonie, a nie zna charakterów pisma swoich przyjaciół i czasem jak przyjdzie od nich kartka lub paczka, to nagle się widzi jak ktoś pisze i zazwyczaj drobno, czemu nie mówimy do siebie listami... Ma wiele zapisanych i zarysowanych zeszytów, szkicowników, które przyjmowały jej słowa i zasypiały w szufladzie, aby ponownie się obudzić, lubi do nich zaglądać, bo to naprawdę bardzo duża część jej. Jak nie pisała, najlepiej długopisami BIC w niedużych zeszycikach w kratkę, które można było zmieścić w każdej torebce, to rysowała. W każdy piątek wieczorem do korkowej sporej podkładki, przypinała sztywny karton, rozkładała rosyjskie kostki akwareli, wyciągała smukłe pędzelki, ołówki od 2H do 4B i sobie rysowała takie różnostki, gdzieś tam z zakamarków jej wyciągnięte. Odsychały w akwarelowej lekkości, a potem zwinięte w rulon, mieszkały za szafą, wyjmowane czasem w zależności od nastroju. Nie maluje teraz nic, za to pisze słowami, wyciskając z mózgu ostatnie krople liter. Każdego ranka ma za to za szybą namalowany obrazek ze stawem pośrodku, w zależności od pory roku spowity w oniryczne sfumato albo w wyostrzony kadr mocno namalowany gwaszem, posypany ptasim śpiewem i pewnością, że zawsze jest i będzie.