29 paź 2017

M 256 albo na zawsze:

Gdzieś w palcach pozostał dotyk zimnej, kamiennej urny, ocean białych kwiatów, uściski rąk i nieustająco ściśnięte gardło. Roztopiła sie doszczętnie w lekkich kroplach deszczu i głosie Kuby Badacha, przeprowadził ją przez dwie i pół godziny od domu do domu. Babcia odeszła nagle, zdmuchnięta przez jesień, pozostawiwszy w niej lawinę wspomnień. Pierwsze jajko na miękko, kawa, wódka, haftowanie i duma z pierwszych mało udolnych prób jej, przedługie spacery z psem, nauka gotowania, niezmierzona cierpliwość, spanie na dwóch złączonych sznurkiem fotelach i pewność, że tak będzie zawsze. Babcia była jak niezniszczalne drzewo, pod które każdy chciała się schronić, przeczekać to, co złe i pomnożyć co dobre, zawsze zadbana, lekko umalowana, roztapiała badawczym spojrzeniem przezroczyście niebieskich oczu. Nie zna nikogo, kto by tak jak ona, walczył o życie, milion razy była po tamtej stronie i wracała, aby jeszcze i jeszcze popatrzeć na niebo od tej strony. Nie ma już do kogo powiedzieć babciu, bciu właściwie, bo tak na nią mówiła, nie usłyszy w słuchawce niskiego, lekko chropowatego głosu, nie przyniesie ulubionych kwiatów, nie opowie co tam i jeszcze dalej. Że ma nowego psa, że wiatr rozrywa i miesza powietrze na większe i mniejsze strzępy, że zrobiła dla niej marynowane prawdziwki i nie zdążyła ich przywieźć bo zepsuło jej się sprzęgło, że może nie mieć siły i babcia to zrozumie, bo rozumiała wszystko. Tyle razy balansowała na cienkiej linii pomiędzy tym a tamtym światem, tak wiele razy umierała, aż zdmuchnęła ją ta jesień całkiem, w ostatnim tygodniu pięknego słońca, kolorów do zachwytu, jakby ta ciepła, zachwycająca w swojej złotości aura była dobrana do życia kobiety, która otaczała się pięknem i była z nią od zawsze i na zawsze będzie.

4 paź 2017

M 255:

Nie wie, co się działo we wrześniu, pochłonięta koniecznościami, tonąca w innych literach, przesuwająca dni jak korale na sznurku. Palce jej pachną cebulą, bo panuje w domu lekki kaszel, kroi więc podłużne, chrupiące głowy, przesypuje brązowym cukrem i miesza słojem, żeby się połączyło. Sieka, mieli, miesza, gotuje, szuka smaków, rozwija ich wachlarz, żeby poznać coś nowego, czyta i szuka w ustach nowych, chcąc zacząć dobrze jesień, Obserwuje, jak kolano jej chrupie, kiedy wchodzi po schodach, chrup odbija się echem po schodach jak jabłko gala, soczyście. Boli, ale tak będzie już zawsze. Ma w tym wszystkim czas, co za szczęście. Żeby obserwować, jak ogród się starzeje, jak ślimak winniczek zdobywa próg domu, jak konik polny stuka do drzwi. Zrywa pigwę i resztki wyjedzonych przez ptaki winogron po drugiej stronie działki, tam, gdzie trawa wysoka i ciężko się chodzi. Trzyma na kolanach dwie małe je i śpiewa im milion znanych piosenek, będąc tylko tą chwilą, ich muzyką, ich mamą, ich bezpieczeństwem i tym, że mama zawsze coś wymyśli. Dom pachnie grzybami, obiadem, jego gładką skórą, kiedy późno w nocy, w cieple kominka z pięknym ogniem do zamyślenia i podziwiania, leżą sobie blisko na fioletowej kanapie i sobie są, nie wiedząc, gdzie mają głowę a gdzie palce, potracili kierunki, wyostrzyli zmysły są najbardziej razem jak tylko można w jednym momencie, tu i teraz. Jak wreszcie z trudem pójdzie na górę, zostawiwszy to kominkowe ciepło, jego też prawie śpiące skrzydła i wciąż mocno brązowe oczy, wyłączające dzień i dokładające drewno, to po odprężającej i ciepłej wodzie, japońskim olejkiem zmyje z twarzy resztę rozświetlającego podkładu Clarinsa, tusz L'Oreal i delikatnie fioletową kredkę, potem użyje piany z marchewkowego kwadraciku z Ministerstwa Dobrego Mydła, nałoży cztery krople olejku ze śliwki i hialuronowy krem Kose, wetrze ujędrniający balsam z Perfecty, łaskocząc za skrzydło fioletową ważkę na lewym przedramieniu, włoży szarą piżamę i jakimś cudem dojdzie tam, gdzie przychodzą sny, gdzie księżyc sprawdza, czy szczelnie przykryła się kołdrą robiąc mu miejsce, gdzie skośne okno wita nowy dzień.