21 gru 2020

M 322 albo o Eywa:

Co najmniej od tygodnia jakby wyszła z ciała, nie była w nim, zostawiwszy tylko opakowanie, a całą resztę na dziwne zewnątrz, bo bezsiła, bo gardło, bo śpiąca, a sny takie betonowe, że ma wrażenie, że traci świadomość, coraz głębiej i głębiej, a najgorzej to się potem obudzić, rozmyć wątek w oknie dnia, kiedy dwudziesty pierwszy grudnia obiecuje wiele a tak naprawdę dzieje się tyle, ile ma być, a dzień gaśnie niepostrzeżenie za Circle K, kiedy ona stoi w niedużym korku, w który wystarczy wlać Kreta zielonego światła i pojawi się przepływ nawet pod górę.  Coś się jej rozpadło w środku, nieokreślone, nie choroba i nie zdrowie, każdego dnia po podwójnym espresso z pianką z migdałowego mleka dla baristy sprawdza, czy nadal żyje, czy zapada się w dziurę wykopaną w szarej kołdrze w kropki w którą by wlazła w sekundę, żeby dokończyć sen, który się ciągnie jak najlepsze na świecie kazimierskie krówki, chrupkie z zewnątrz i ciągnące w środku. Mogłaby popaść we wzdychulstwo, jak onegdaj robiła milion razy, ale tego nie robi, będąc w tu i teraz w swoim ciele, czując jak się szumią powietrza, że jest się w machinie czegoś większego, ale nic to, robi swoje, usiłując zimnić się prysznicami, czego nie cierpi, ale  skutecznie odsuwa wrony snów, które ją dziobią co najmniej do południa. Jak będzie tak, jak teraz, to pozostanie mocno przy sobie, być może nauczy się nie śnić tak mocno, że bardziej się nie da, tak samo będzie sobie wmawiać, że pół paczki chrupków solonych Reksio przy pożeraczu czasu z Netflixa to nic, tak samo będzie patrzeć na na wszystkie rollery i peelingi a nie ich używać, bo jak idzie w rejon łóżka to popada w stan jak z popularnego filmu Petera Weira o akcji dziejącej się pod skałą, bo jak tylko poczuje poduszkę i koc, to od razu czuje, że podpina się w nią Matrix albo ww Drzewo Dusz Eywa i nic nie może, nic po prostu, nieważne, czy jest czternasta czy dwudziesta druga. Chyba nigdy nie śniła tak wyraźnie i tak mocno, jakby to, co w jej głowie we śnie, było kluczem do tego, co tu i teraz. Ciekawe, co się otworzy. 

 


 




30 lis 2020

M 321 albo małoenergetycznie:

Słoneczna ten koniec listopada, ze studnią księżyca wsuniętą już od szesnastej, jak stoi na światłach opodal stacji to sobie popatrzy, jak ten plasterek niezmiennie tkwi po jej lewej stronie, ponad te wszystkie szyldy, połamany dachami horyzont domów i miękki od drzew. Trochę ma wrażenie, że jeździ jak na motorze w aerodynamicznym tunelu z lekko rozłożonymi łokciami, jak na filmach, które on uwielbia, gdzie się ścigają w nadprzestrzeni, więc ona też tak trochę potrafi, omijając meandry chorób, niepotrzebności, jakby coś ją umiało ominąć. To trochę jak na zawodach biegowych, kiedy przepycha się w tłumie szukając luki, podobnie. Coś nie pozwala jej patrzeć wstecz, idzie do przodu, w jakiejś dziwnej sile, pomimo mocnej, listopadowej senności, która jak kożuch na budyniu przykrywa to, co może być dobre i słodkie, a nie jest, bo bezsłońce i przenikliwość odczuwana w palcach, bo mogłaby wieczorami oglądać seriale i jeść solone chrupki Reksio, bo niewyspanie jest duszne jak spanie w namiocie enes w sierpniową, ciepłą noc, kiedy zapach gumy przenika przez ten milszy, suchego igliwia. Są te poranki podnoszone podwójnym espresso i nic, są zimne prysznice, które coś, ale naciągną energię do popołudnia a potem też nic, są biegi, które po drugim kilometrze robią ciepło a po dziesiątym uziemiają i uzimniają tak mocno, że szczękając zębami wjeżdża pod prysznic i usiłuje znaleźć nim równowagę, ale wciąż o nią trudno. Są popołudnia około piętnastej oszczędzające słoneczny prąd i robi się ciemno, dni o nie przeczytanej książce, z uwagą zaczepioną o bezmyślnego pudelka, obserwujące pierwszy śnieg i pustki na drzewach. Ogród zamarza wraz z jeszcze letnimi truchłami roślin, niby bałagan, a jakoś wszystko tworzy ochronną tarczę. Ma spokój. Ciągle wokół około zera, a w niej o wiele więcej, pomimo, że więcej śpi niż żyje.



27 lis 2020

M 320 albo o snach z betonu:

To jest trochę jak kręcenie liną jak się skakało kiedyś w podstawówce, góra dół i trzeba skakać żeby się nie potknąć bo inaczej skucha, trochę zimno trochę jeszcze nie. Powoli zagląda tam gdzie nie zaglądała całe lata, tam dużo płacze nie może wstać na tyle żeby w ogóle zrobić coś więcej jej zimno wtedy musi być w piżamie w szlafroku pod kołdrą 220x200 i dopiero wtedy może zapaść się na chwilę w sen może lepszy niż w nocy bo ten od dwudziestej trzeciej jest lepki gęsty przerywany niewyspany zaklejający i nie przynoszący ulgi jakby spać nie potrafiła, kto nauczy. Jak wyłączyć te guziki ze snami kto je wkłada do głowy kiedy zasypia zalana nagłym betonem,  jakby ją ktoś wciągał na siłę na drugą stronę, zasuwał księżyc jak ciężki właz do innego świata i może dlatego ona tak śni że chyba bardziej nie można. Trochę jak zasuwanie ciężkich kotar  paryskich kabaretów z przełęczy wieków, można się zadusić sennym kurzem, owinąć w miękki plusz, zapaść za kulisy i nie znajdzie żaden subiekt, żaden kompan na szklankę z absyntem lub smukły aperitif z wermutu.  Zamknęła się trochę w kapsule w której łapie ładne listopadowe kawałki w których mgły kładą się na poduszkach z wciąż mocno zielonych mchów, na których szadź zaczęła malować odcienie jasnej szarości, kiedy czerwone zachody słońca upiększą każdą ulicę a ona goni kulę słońca od dachu do dachu jeżdżąc za nią szafirowym samochodem aż wreszcie ją znajduje. Wszystko po to aby potem znów zapaść się w sen który nie miał być z betonu  a jest bo miało być tak miło bo zasnęła na jego lewym skrzydle rozkruszona w palcach na gwiazdy.

 


 

 

 


30 paź 2020

M 319 albo o pętli:

W prawielistopadowym deszczu, w bólu z lewej strony brzucha, który ją prowadzi od wczorajszego wieczora, gdzieś się podziała pomiędzy wózkiem w Biedronce bez smyczy wartej złotówkę, jeden kupujący jeden wózek i tak aż kuriozalnie do godziny drugiej. W zapachu białej szałwii i nutach Chucka Mangione sączy soczyste, głębokośliwkowe Sangoviese, które na pewno nie myślało w dniu powstania, że skończy na wyprzedaży za całe złotych dziesięć, uprzednio dzierżąc pod stopami trzy razy wyższą cenę. W ogóle teraz jeszcze bardziej czepia się drobiazgów, zahacza o żółtopomarańczowy las szeleszczący liśćmi, które wyglądają jak ze skóry, łowi na smaczki uśmiechy psów rozsiane wśród drzew, a wieczorem chrupie niedozwolone chrupki Reksio, przez które obrasta w warstwę termoizolacyjną. W równoległym świecie toczy się wojna, którą popiera każdym naczyniem włosowatym, ale jakoś nie może iść i krzyczeć, coś ją trzyma w zamknięciu siebie, w tym, żeby jej energia szła wraz z tłumem, nie umie teraz, kto jej wybaczy. Jest na świecie jeden niepokój, pętla się zaciska coraz bardziej, trzeba budować wieżę z tych chwil, które trzymają jej fundament, bez swojego kamienia węgielnego, pestki, jądra nie urośnie, nie zbuduje się nic. Jest świat nakazów i zakazów, gadających głów wypluwających papkę słów, w które nie wierzą albo muszą je mówić. Jest czas lęku, który wciąga jak winogrona bez pestek, jak słony karmel w słoiku, kiedy obiecuje sobie zjeść tylko jedną łyżkę, jak zakupy na Vinted, bo wtedy dłużej żyje się czyimś drugim życiem, jak kolejny kilometr biegania na szybkiej trasie, żeby zobaczyć, czy nadal potrafi w tempie 5:30, jak miłość jej psów, które nigdy nie mają dość, zachłanne na każdy kawałek ręki lub twarzy do wylewania swojej miłości. Jest czas czułości i przywiązania do tego, co zawsze się sprawdza, kiedy musi sprawdzić, że to działa. Nie wiadomo co będzie, co się z nią stanie, jak zaciśnie się pętla tak, że powietrza coraz mniej a wszystkie respiratory zajęte. Ma nadzieję, że mimo wszystko właśnie ona będzie wtedy potrafiła wciąż oddychać. 




16 paź 2020

M 318 albo o kapsule:

Ona nie żyje w kapsułce Verdinu, jakieś witamin opowiadanych w reklamach sztucznymi jak miód głowami pań w szalikach bo teoretycznie zmarzły, nie żyje w Molekinie, innych tabletkach na M lub na V, które dają wigor, zdrowie, szczęście, bo nie boli a odporność jest jak dzwon Zygmunta, trawienie wyśmienite jak u dziecka, któremu skończyły się kolki. Nie zatapia się w bańce nie mogę, to niemożliwe, nigdy i zawsze, wyjdzie poza każdy róg, ścianę i zaporę. Nie daje się mackom tego, co krąży niektórym w płucach, jak zachoruje, to trudno, taka kolej losu i rzeczy, że coś mieszka w kimś i na coś się choruje. Nie żyje w lęku, w niemożności oddychania, nie rozumie, jak można w pojedynkę jechać samochodem i oddychać w materiał na pół twarzy, wpuszczać się w stan życia w zupełnym minimalizmie. Być miłym przy kasie, a jak ktoś się nieopatrznie wepchnie z jedną małą rzeczą, to pluć jadem spod maski, jak zatarty silnik. Jęczeć nie wiadomo o co, bo kapsuła nie pozwala na wyjście poza szklany klosz. Są tacy, co przeskakują z kwiatka na kwiatek guzika na pilocie porównując statystyki i kwarantanny, co założą wszystko i znienawidzą tych, którzy się nie podporządkują, będą zbierać wszystkie klocki misternej układanki, psikać się, szczepić, byleby być w trybie, oczekującym, teraźniejszym, pełnym lęku i zaprogramowania, bo jak inaczej. W lęku rodzą się demony, niektórym przydałaby się dezynfekcja mózgu nie mniejsza niż rąk. Przestaje się poznawać zasłonięte twarze, świat wykrzywił się jak przez okulary  z dużą wadą założone na zdrowe oczy, trudno rozróżnić szczegóły. Dlatego ona przestawia się na swój tryb, pachnący psią sierścią, upojnym i mocnym jak porządna woalka palo santo i warzywnym bulionem, który wcina się w kadzidlany zapach, w rytmie wciąż płaczącego, jesiennego nieba. Dlatego całuje, kocha, tuli, jest i nie myśli, tylko czuje. Dlatego właśnie.


 



23 wrz 2020

M 317:

Intensywnie jak podwójne espresso, jak słodycz wrześniowych malin tak pysznych, że trudno nie jeść ich nadmiernie, tak teraz ma, w tym pachnącym początku jesieni, kiedy po prostu wiadomo, że przyszła, bo lato jest inne. Nie miesza się w nim woń psa po deszczu z dymem, suchą trawą, dojrzałym kurzem, pierwszym porankiem, kiedy po zimnej zaporze pięciu stopni po dwóch godzinach nagle robi się dwadzieścia. Tak się dzieje tylko wczesną jesienią, kiedy śliwki węgierki grają marsza w słoikach, kiedy winorośl płonie po swojemu, kiedy wszędzie leżą stosy letnich ubrań, a dzień umiera tak szybko, że po osiemnastej nie ma co iść biegać do lasu bo tam wszystko zasypia szybciej. Kiedy na wielu chodnikach mija kulki owoców z niczyich drzew, leżą, pachną i włażą w buty i bardzo ich nikt nie chce. Intensywnie i zachłannie jej w nim, nim w jej, przepływają przez swoje palce, usta i jeszcze gdzie indziej, jakby weszli w kolejny wymiar siebie, w rytm, który lubią. Nie wiadomo jak będzie dalej, nawet jeśli wszędzie zostaną zgliszcza, jeśli dalej niż za ich płotem wszystko wywróci się do góry nogami, to oni zawsze na tym kawałku siebie, stojąc na zielonej, puchatej trawie w cieniu nieskromnego platana, jesienną nocą będą wkręcać gwiazdy , patrzeć, jak jesieni się ogród, pachnie dojrzewająca pigwa i będą sobie dla siebie w kawałku ich świata. Zamyśla się dużo i ma wrażenie, że czasem trochę świeci, zwłaszcza w ciemną stronę mocy, która jeszcze pokaże co potrafi. Ale i ona nie będzie dłużna.


 


31 sie 2020

M 316:

Jak się uzależni to koniec. Od jazzu, sączącej się nitki na Spotify, którą wyciąga jak tylko ma sposobność, od nowego radia, które w nowy sposób prezentuje świat i brzmi tak jak powinno, zwłaszcza w łakome godziny słuchania. Od miksu oliwek w Lidlu, bardzo lubi ich słoność rozgniataną na słodkawym, buraczanym hummusie, od masła orzechowego z miodem na uczciwym chlebie żytnim, od dobrej arabiki, której otwarty słoik może wąchać pół dnia, wpatrując się jak pająk za oknem koronkowo zamieszkuje pół prostokąta. Od olejku do mycia Sanctuary Spa, który otula tak, że można zużyć całą butelkę na raz, odkryty dawno temu na Wyspach, na szczęście cieszy teraz ją i tu. Od snu, może spać na lewym boku zabita postrzałem jednej chwili, kiedy Morfeusz wyłapuje ją wielkim sitkiem, wsadza do łodzi i wiezie na podszewkę nocy przez osiem godzin a to i tak jest krótko. Od wody wszędzie, w każdym aucie, przy stoliku jak śpi, w torebce, bez wody zasycha, wysycha, lepi się jej, nie może, musi. Od jego rąk i uważnych oczu, które gdzieś łowią ją w pół dnia, wieczorem, chciwie mniej lub bardziej, uwielbia. Od tego, że może się poruszać, truchtem spacerem krokiem, po różnych nawierzchniach, chrzęścić, szurać, iść bezszelestnie, doświadczać kałuż, wybitych zębów w krawężnikach, potykać się o korzenie, przewracać szafirowe żuczki na brzuch i zbierać ślimaki w bezpieczne dla nich miejsca. Od rytuałów, że jabłko musi być zawsze, teraz wczesnojesienne gryzą w zęby. Tego, że coś ją niesie, każe wsiąść, jechać i być w innym słońcu, innej trawie, patrzeć razem w inny horyzont nadpruty ściegiem ciemnozielonego lasu. Od bycia w kalejdoskopie sierpnia, będący wachlarzem miejsc, które odwiedzili. Uzależniła się od wyżywania każdej nitki, jaką pociągnie, nie ma trochę. I dobrze. Dobranoc, sierpniu.



 

 


24 sie 2020

M 315 albo o tym, że trudno bez 3:

Trzydzieści lat słuchania jednego radia poszło wniwecz, sobie gdzieś tam, roztopiło się w cichych głosach dziennikarskich miernot nie dorastających do naczyń włosowatych i aksonów pięt, w jakiś miałkich dźwiękach usiłujących być audycją, w czymś podpartym reklamami, wiadomościami i dżinglami, fastfoodowy kontent, nie mający nic wspólnego z tym, co było solą jej życia. Bo radio pomagało na wszystko, na trudne noce, na samotne wieczory, na kojarzenie emocji z daną muzyką, na nagrywanie audycji pana w płaszczu, sączącego muzykę dotykającą tak mocno, jak mało co później, na zapisywanie notowań jedynej w świecie listy. Radio było remedium na wszystko, jak plaster na każdy nastrój, drogę, ustawiało dzień, minutę, godzinę, było jak kroplówka sącząca to, co najbardziej lubi, określone dźwięki puszczane przez muzycznie nakreślonych ludzi i wspaniale było wybierać w tym szkicowniku, od HB do BB albo do węgla lub tłustej pasteli. I niestety, tego już nie ma, jest rozpaczliwie pusto, głosy sobie poszły, niektóre do znalezienia, inne już nie, i jak tak można, po prostu rozmontować coś, co było zawsze, jak aksjomat, jak mur chiński, jak sekwoja. I poszło sobie razem z drzewami z Mierzei Wiślanej i Białowieskiej Puszczy, poszło z kopytami koni na Podlasiu, z rozpruciem koronki z Koniakowa, przestało się jak wiele stałości w jej do tej pory stabilnym świecie. I ona, chociaż to jego urodziny, spędzone w silnych palcach jego rąk, w razem tak, że bardziej chyba nie można, w jazzowych sączeniach, w gwiazdach aż za dużych, tego po prostu nie chce. Bo nie da się już włączyć tego, czego nie ma i to jest najbardziej na świecie zwyczajny smutek, jakby umarł przyjaciel, który tyle lat szeptał jej do ucha.


31 lip 2020

M 314 albo na manowce:

Ona: zawsze razem, zawsze noga w nogę ruszają wspólnie w kierunku bliżej określonym z dozą przypadku. Bo za mostem nagle wyrastają drzewa tak duże jak im się nie śniło, koncert starych drzew prześciga się w podpieraniu wiekowych murów, pszenica rośnie w konkury z jęczmieniem i nagle w tym całym obrazie tkanym lekkim deszczem z jakiejś bramy wyrasta biała psina w brązowe łaty i biega z nimi przez osiem kilometrów nie reagując na nich tylko na nich jak mały psi anioł który chciał z nimi pobyć a potem odprowadza pod dom i trzeba tę więź boleśnie odciąć furtką i pójść dalej a ona nienormalna myśli że może ten pies spadł z nieba i powinien być z nimi na zawsze nie zważając na dwakoty i pięć godzin jazdy.

On: wstaje przesuwając granicę świtu, zakłada różne buty od New Balance ze skarpetkowym zapiętkiem po Saucony które dodają skrzydeł i biegnie rozbudzić las tam, gdzie rosną dwumetrowe paprocie nie zmącone niczym i nikim, gdzie jest prawie jak w Bolgheri, tylko zamiast cyprysów są brzozy, a zamiast cykad ptasie nawoływania.

Ona: musi mieś zawsze coś do ust, do nawilżania, smarowania, najważniejsze żeby było neutralne i skuteczne, bez zapachu, bo jak nie ubierze ust wystarczająco to wiatr je podrażni, poczuje się jak rozebrana, niepełna, niewygodnie jej, no lubi po prostu i już, nawet zlizać morską sól z nutą wazeliny ale najważniejsze, żeby było coś a nie nic. Więc z torebkach, takimś czymś w pasie, w wakacyjnej listonoszce z poprutym już paskiem, wysłużonym do podszewki, nosi zapasy i musi je mieć na szybkie wyciągnięcie palców. 

On: pięknie, że widzą tę samą zieleń, przesypują w trekingowych sandałach ten sam piach i omijają wielkie, zarosłozielone kałuże, że idą tam, gdzie nikt nie chodzi, gdzie trawy są tak specjalnie duże, żeby było coraz trudniej. Ile razem przeszli, zliczyć trudno, wciąż do przodu, nigdy statycznie, jakoś ich tak razem pcha, w ich rytmie, w tym, że nadal mogą. Ich cudne manowce, które znajdą nawet na ruchliwej ulicy, zawsze schowają się za jakiś kwiat paproci.


28 lip 2020

M 313 albo o nitkach:


Jakoś nie mogła wgryźć się w to lato, dopóki nie kupiła chrupiącego pirosa, który ma to do siebie, że jak poleży za długo to robi się obity i kartoflany i nie da się go zjeść, jak by sobie człowiek wyobrażał, że tak smakuje lato. Bo to lato jest tak zielone, bo deszczyło dużo. Jak pada, to kręcą się jej włosy, wkręcają w powtarzane kółka deszczu i to jest nie do przewidzenia, czy będą mniejsze czy większe, ale będą. Bo po wiekach całych panowania fryzury pixie nagle jej się zachciało być taką z lat trzydziestych ubiegłego stulecia, a wiele nie musi i dlatego te włosy stały się same takie, jakie po prostu ma. Czyli faliste. Bo ma tak w ogóle, że nie robi nic na siłę, nie ścina, nie przesadza, słucha tego, co w niej o wokół niej. Wierzy w nitki rzucone w świat  wracają są pojawiają się znienacka i celowo. Wypuszczane w najbardziej absurdalnych sytuacjach, wracają po latach, bo kiedyś, gdzieś splotły się na górskim szlaku, w liceum, na studiach, na kursie, o tam,  w sklepie, w poszukiwaniu maskotki dla małej jej, wirtualnie, po prostu i podpierają nowe, wypuszczone przez innych. Nitki jak liany, powrozy, przeskakujące niby przypadkiem, jak myśl, jak wrażenie, jak synapsa, z jednego krańca czyjegoś świata na drugi. I wtedy się dzieje, wtedy nitki plączą się w jedno zdarzenie i zadziwiają i odbiorcę i nadawcę, że tak być może, że można, że tyle osób nagle zna się i nie są to meteoryty, kiedy leży się na trawie w ogrodzie i patrzy w niebo podparte rzęsami tak duże jak półkule jej oczu, nie spadają i nie nikną, tylko są zadziwiająco trwałe, po których wspinają się kolejne zdarzenia. Gdzieś w tym nadmorskim lesie, po omszałej podłodze, wśród tylu nie zebranych jagód, w piasku pełnym patyków też wypuszcza swoje nitki, będą rosły na później. Bo najważniejsze to ich nie ucinać, żeby rosły, żeby były, umiały dalej, aż napotkają nowych właścicieli i powiążą kolejnych. Dlatego dobrze jest nie zamykać furtek, bram, drzwi, nie wieszać kłódek, nie pozwolić zamkom rdzewieć i gubić klucze, bo nigdy nie wiadomo, kiedy napotkany człowiek i jego nitka przyklei się i do nas, może być potrzebna innej osobie, zaszyje nas na zawsze tym, że będziemy o kimś pamiętać, czuć, być blisko, kiedy stanie się koniec świata a może on być kilka razy.


30 cze 2020

M 312:

czasami jest na sześćdziesiąt a czasami na sto procent że nie można oddychać blokuje krok leżenie myślenie obezwładnia i zastanawia dlaczego musiał się pojawić właśnie teraz kiedy powietrze gęste jak krupnik od zbyt dużej ilości kaszy bo zawsze wsypuje na oko a potem się dziwi że jej to oko nie wyszło bo jest duże i kaszy za dużo też. Dlaczego zatem ścina z nóg tak że musi sobie je przyciągać rękami zaciskając zęby bo skala podnosi się do dziesięciu i zastanawiające jest to że właśnie w tym jednym miejscu jest od zawsze może to lęk jakiś coś nie wyżytego coś co się pojawia nieoczekiwanie i od lat nie przestaje. I wtedy nie można wziąć małej jej na ręce i dostać kołem ratunkowym jej małych ramionek nie można iść na spacer bo trudno w ogóle chodzić nie można za długo siedzieć nic nie można odcedzić młodego bobu umyć chrupkich czereśni przenieść garnka z czymkolwiek co pachnie jedzeniem nie można po prostu nie da się. Ani posiedzieć w krystalicznym poburzowym powietrzu ani podnieść ucięte gałęzie bez problemu usiąść na twardym ogrodowym krześle odgonić gwałtownie muchę pobyć w końcu czerwca odeprzeć atak całującego psa popatrzeć w delikatne słońce pobyć po prostu i prosto nie zgięta w paragraf nie wspinając się na wielką górę tego czego od czasu do czasu doświadcza i jest za duże.
Bólu.




22 cze 2020

M 311 albo o za mokro:

Deszczy tak, że bardziej nie można, co chwila przekręca się kurek z prysznicem i to tak sążnistym, jak nie w czerwcu a kiedyś w lipcu. Pamięta obozy harcerskie, kiedy przez trzy tygodnie chodziło się w wilgotnych ubraniach, nic nie schło, a sznury nie dopranych skarpetek wisiały równolegle z koralami z grzybów, które tuż przed wyjazdem nagle robiły się w dziurki i w robaki. Pod ochroną były gitary, misternie chronione przed wilgocią, a poły namiotu raz po raz stukało się patykiem, aby wypluły zebraną deszczówkę na okopany szlaczek z ziemi. Jakoś nie przeszkadzały meszki włażące do oczu, spray na komary był raczej luksusem, za to każdego wieczoru liczyło się ugryzienia na nogach, zanim zasnęły udeptane w wielkim, prostokątnym i ciężkim śpiworze rozpostartym na płócienno-drewnianej kanadyjce z niezmiennym piaskiem pod gumowym materacem. W tym deszczu sążnistym stało się na warcie, ona zazwyczaj od drugiej do czwartej, wypity naparstek snu wystarczał na cały długi dzień i ona nie wie jak tak mogła ale dawała radę. A teraz ta wielka wilgoć zadeszcza ogród rosnący w opętaniu, ciężkie kołdry chmur trzepią burzą i tego jest za dużo,  obfitość tak wielka, że trudno pomieścić te całe łąki maków jak nigdy, wilgotny jaśmin jak nigdy, pachnący las, który się powiększył i urósł jak zaczarowany, paprocie z rozwiniętymi skrzydłami na ponad metr, drzewa, które wysiały wszędzie swoje dzieci w takim nadmiarze, że nie da rady wszystkie wychować, za dużo, za soczyście, za mokro. Ciekawe, że nie posiada kaloszy. Że zawsze przemknie pomiędzy i jak zamoczy, to nawet miło, bo od dzisiaj jest lato. I że dawno nie była w literach, bo póki co, ważniejszy był zapach wszystkiego na zewnątrz. W ogóle bardziej tam niż tu.


28 maj 2020

M 310 albo o wdzięczności:

Schyłek dość zimnego maja zachłysnął zielenią, trawą po kolana, kwitnącymi rododendronami i azaliami, które jeszcze z lekka kuśtykając wypuszczają  to, co stworzone do podziwiania, aż przyjdzie wielkie słońce i wypali wszystko tak, że bardziej nie można. Ma ona oczy w jakimś mokrym miejscu, bo ciągle ją coś wzrusza, łapie gdzieś tu wysoko prawie do brody i nie puszcza. Bo z jednej strony robi się jej rewers wdzięczności a z drugiej awers wzruszenia i ta moneta spada różnie, w zależności od tego, co się właśnie wydarzy. Kiedy deszcz podnosi pochylone głowy kwiatów s słońce patrzy im w oczy mówiąc że już będzie dobrze to też jest wdzięczność za rytm od wieków ten sam, a tej wiosny wszystko jest jakieś duże, okazałe, kwieciste, wybujałe nad wyraz tak, jak od kilku lat nie było. Rododendrony pokazały co mają najpiękniejszego, kuśtykające do tej pory azalie odrzuciły swoje kule by iść kwieciście i jak należy bez podparcia, jedynie parasol platana uległ zimnej Zośce i stulił pierwsze listki nieśmiało produkując nowe, bo żyć przecież trzeba, nie ma innego wyjścia, nie umiera się wiosną. Wyciągnęły się omszałe pięści maków, wygrażając, że jeszcze nie wystawiły czerwonych języków, lada chwila i zwariuje, robiąc im wiele zdjęć kiedy pękną.
Jest w niej jakaś wdzięczność, za tę zieleń, wzrusza się zapachem podarowanej chałki, bo nie jest zrobiona z mąki, masła, drożdży i jajek a z wielkiego serca, a od tego się nie tyje bo serce nie ma kalorii. Wzrusza się, patrząc na kocie jing i jang i jak to tak, zrobić im zdjęcie a potem się popłakać że jest taka miłość po prostu, jak można czuć gulę i podkowę na ustach ze zdjęcia powodu, z chałki, z wiosny, z zapachu ziemi, z miłości w psich oczach, z tego, że dostała w prezencie rzodkiewki z ogrodu, chrupiące, odpowiednio piekące, z białą dupką z ogonkiem. Bo tyle jest tego tak po prostu, że tylko sięgnąć i być z tym i w tym. Chyba szczęście.




30 kwi 2020

M 309 albo o nocy w bloku:

Wyssała się ze słów ale napłynęły nowe, bo zatrzymała się pachnącą, prawiemajową nocą na chwilę, nocą która rozłożyła skrzydła między blokami i powiesiła między nimi korale rozmów, świateł, ciekawości ogólnoblokowej która ją zawsze wciągała. Co jedzą na kolację, czy kiełbasę z patelni z cebulą, czy kanapki z serem pseudogouda czy holenderskim ementalerem, z pomidorem czy pryskanych ogórkiem żeby rano obudzić się z wysypką, że świat się kończy bo wszystko to chemia a kiedyś to były inne, a ni erzatz. Czy oglądają wiadomości czy coś innego a może w ogóle nie mają szyb niebieskich od telewizorów. Jak pachnie w klatce schodowej i dlaczego to się w ogóle nazywa klatka skoro ma tylko kilka prętów pod poręczą, niekiedy jeszcze z niebieskiego lub zielonego plastiku. Ile dzieci wisiało na placu zabaw, chociaż nie wolno, o czym skwapliwie huczy pan w telewizorze, który jest sztywny jak drewniany wibrator. Zachwycająca była ta noc, pachnąca miastem, czysta, oczyszczona z krzyków, dziwnych zapachów, cicha, z małymi gwiazdami stłumionymi przez latarnie. Wróciwszy do domu szafirowym samochodem, który płynie i mruczy, noc się zwiększyła, rozwijając niebo usiane gwiazdami, z nieśmiertelnie niezmiennym gwiazdozbiorem Oriona, który łowi jej wzrok w sekundę. Nadziana na sierp księżyca, który cofa się w kierunku niebycia, patrzy na jej niebo, pachnące świeżą zielenią posypaną pierwszymi listkami i jest jej dobrze, bo można zamyślić się za płotem na chwilę. W codziennej powodzi gdzie za dużo jest wszystkiego taka noc jest bezcenna, tużprzedmajowa, jak obietnica samego dobrego, które w przyrodzie teraz nastanie. I żeby jeszcze był deszcz, który zapomniał już, że odwiedził trawniki, dachy i chodniki zaledwie wczoraj.


8 kwi 2020

M 308:

Bardzo trudno jest odsunąć wieko tak ciężkich jak grobowiec snów, rano ledwo kojarzy, jaki jest dzień bo wszystkie są takie same, wykrojone najpierw prostokątem okna, potem łapaniem nitek świadomości, że trzeba bo jest w okolicach siódmej, potem odparcie ataku ich małych dwóch, psa i kota i dopiero wtedy można. Im bardziej jej mózg przestawia się na poczucie dnia, tym trudniej wstać, właściwie to niemożliwe po dawce fantasmagorii nocnych. Sny oblepiające jak błoto, w których nie może złapać oddechu, jak wdychanie kisielu a nie powietrza, jak dźwiganie czegoś ponad siły, bo budzi się i boli ją całe ciało. Są ciężkie jak duch rzeki przed kąpielą ze "Spirited away", jak jedzący kamienie z "Never Ending Story", męczące jak pogoń Katli za koniem w "Braciach Lwie serce".  Znieruchomiała po nocy, najpierw usiłuje poruszać rękami, sprawdzić, co ma a czego nie a to niewyspanie jest tak duże, jak zakaz wychodzenia gdziekolwiek teraz. Może dlatego, że za dnia włącza tryb odkurzacza, ścierki, mopa do powierzchni płaskich, kucharki, zmywarki, zaopatrzeniowca, ustawiacza, płynu do czyszczenia toalet, zlewów, żelazka i robota wielofunkcyjnego i nie jest nim thermomix tylko bardziej robot planetarny. Może dlatego, że nie wytwarza obrazów na zewnątrz, częściej sącząc pisanie, bo ma jakieś wolniejsze ruchy. Że dawno nie zrobiła sobie peelingu do twarzy, chociaż każdego dopołudnia robi sobie apetyczną obietnicę wieczoru, po której zostaje jej powtórzenie na kolejny i następny wieczór, bo dzieje się nic albo coś innego niż być miało. Być może przepycha ciężkie komody myśli każdej nocy i dlatego rano budzi się spocona, jakby brakowało jej życia w porannym życiu najbardziej. Bo jak się zmęczy w odpoczywaniu, to jak ma odpocząć, mózg wrzuca szósty bieg i nie pozwala zwolnić. Dlatego nie lubi poranków, bo są nie do uniesienia przez resztę dnia, chociaż to wieko grobowca niewyspania odsuwa kawą, słońcem, jaskrami, bratkami, kwitnącą mirabelką, najazdem małych rąk i nóg, jego brunecim okiem, wszystkim czym można na tu i teraz. Niemniej ciężko.

25 mar 2020

M 307 albo o paprochu:

Jest mniejsza od ziarnka piasku gdzieś wciśnięta pod kanapę wraz z tysiącem mikrozabawek innych paprochów okruchów płatków kukurydzianych fragmentów zabawek istotnych części od większych całości więc ona jest mniejsza od tego wszystkiego. Nie umyła lodówki od miesiąca kupiła włoskie rzodkiewki zrobiła okopy z mąki i wszystkiego co można zjeść szykuje kanapki ze złym pomidorem bo pestki są złe papryka jest ohydna ogórka jest za dużo zjemy płatki ale nie z tym mlekiem tylko z tamtym wody herbaty malinowej wiśniowej zielonej wylało się. Zanim kawa dolej wody opróżnij tackę wypłucz umyj opróżnij zbiornik na fusy przeczyść system mleka co zajmie trzy minuty wyczyść ekspres co zajmie piętnaście nareszcie można. Wchłonie dwie kanapki żytniego chleba z masłem orzechowym i dżemem z mirabelek jak otwiera słoik to pachnie lato a za oknem minus trzy ale nie ma za bardzo czasu się nawet zastanowić czy powinna dołożyć więcej masła czy dżemu bo musi wypakować zmywarkę załadować na nowo posprzątać pomyśleć co na obiad a jest to jak bieg na orientację z busolą w nocy o czwartej rano kiedy latem jest mniej więcej siedem stopni i drży szczęka. Nie ma równowagi zazdrości tym z całej siły co czytają cały czas i o jeden dzień dłużej po ludzku zwyczajnie odzywa się w niej jakaś zamknięta część tak grzeszy bo ma dzieci dom po sufit i ogród do zmrużenia oczu ale czasami jej się przelewa wylewa ma nadmiar i chce być sama sama sama aż będzie piszczeć. I ma tak czasem jak włoży kolorowe getry i jedną z ośmiu par jej biegowych butów i wtedy włącza zegarek który mówi gdzie jest i w jakim stanie ma ciało i jego rytm i z każdym krokiem zostawia te gary zastępując ich chrzęst miękkim krokiem i tym co w lesie piszczy. Bycie tak jak teraz potrwa długo będzie wciąż karcherem do sprzątania jak nie góry to dołu jak nie zamykania i otwierania szuflad po garnek sitko tarkę z przerwami na leśną ścianę na jego palce i zmęczone oczy jak to wytrzyma pewnie że da radę bo jej granice są jak nauczenie border terriera siedzenia bez ruchu przez kilka minut co jest tak wymagające tresury i opanowania jak właśnie to co teraz. To nie jest czas dla niej dla jej resztek.


17 mar 2020

M 306 albo wirusowe przedwiośnie:

Jak duży jest kontrast między groźnym Sopotem roztarganym wiatrem, jak coraz jej dłuższe włosy w mieście o pustych sklepach, restauracjach i jakiejś krążącej złowrogości, a lasem strojącym się w nieposkromioną, długo już czekającą na start zieloność, w którym na razie ruszyły mchy i niektóre trawy, tworząc całe dywany do zachwytu. Jest jakiś niepokój w powietrzu, bo nie wiadomo, jak będzie wyglądało jutro, czy wszyscy zostaną w jej układance znajomych i nikt się nie wykruszy nagle, a nawet jeśli jej się to przydarzy, to zostawi po sobie na tyle liter, że ją to satysfakcjonuje. Że ktoś zauważy, że jej nie ma, że zniknęła a na jej pogrzebie płynął "Sanvean" Lisy Gerrard. Ma w sobie dużo spokoju, jakby rozlało się jej dziwne ciepło w środku, jakąś gotowość na to, co przyniesie jutro, bo może być tak zaskakujące, że trudno się przygotować na tak duże zmiany. Nie dba o życie wieczne, bo królestwo niebieskie jest wśród nas, w Lidlu, jak rzuca się do prawie pustego sklepu celując w konkretne masła, hummusy i inne, staje cierpliwie w odległości przyznanej bladożółtą taśmą i zmyka nie dotykając niczego ponad to, co powinna, jak na szczęście ma blisko do kojących drzew, pośród których nie widać, że cokolwiek się zmienia, że wkręca gwiazdy rzęsami umalowanymi tuszem L'Oreal Bambi Eye Lashes, jak bardzo jest tu i teraz, a to, co gdzieś indziej, pokazuje się tylko w snach, na które każdej nocy wystawia radar, jak tylko położy się na lewym boku i zaprosi sen, który nie daje sobie dwa razy powtarzać. Nie wie, co będzie, ale się nie boi, bo nie na wszystko ma wpływ. Zamknięta w kapsule domu rozkoszuje się swoim status quo, niech będzie jak jest. Otwiera lodówkę i wysypuje z niej obiady i kolacje, jak lubi. Mruży oczy w nareszcie słońcu i wchodzi w inną rzeczywistość w zatrzymaniu i uważności. Dobrze tam jest.






2 lut 2020

M 305 albo słodyczy pamięć:

Dlaczego lubi dziwne daty, cyfry, przygląda się im, jak to wymyślono i czy taki dzień może być jakkolwiek niezwykły, niedziele bez rosołu, w deszczu, w spacerze z psem, w odpoczywaniu, bo wciąż podnosi atlas swojego nieba i dotyka ziemi i jest ono dużo większe nić 167 cm bo tyle akurat ma. W lutowe, bezśnieżnej zimie, która odeszła bezpowrotnie, bo teraz tak jest, że wciąż się coś w aurze zmienia, gdzieś w lesie, wciąż rdzawym, pobłoconym, z plasterkami wyciętych pni, tam, gdzie kiedyś rósł las, ale wspominać sobie można, bo ktoś inny wie lepiej robiąc przestrzeń dla zepsutego powietrza, ona, jedząc wczoraj wyśmienity tort, wspomina w tym pociętym lesie cukiernię "Grandka" w jej rodzinnej Łodzi, w której pachniało kawą, a ona wpatrywała się w ogromną mozaikę na ścianie nad barem, siedząc na wysokim krzesełku przy okrągłym, marmurowym stoliku i czekając na torcik "Danusia" z truskawkowym kremem, lekkim biszkoptem i galaretką. Z krzesła nie była w stanie zejść, machała nogami i drżała, czy nie spadnie, ale za to mogła obserwować ulicę, aurę, słuchać szumu kawy i patrzeć, jak tata delektuje się tortem "Marcello", mocno czekoladowym, z wiśniami moczonymi w spirytusie, które szczypały w język. Kawiarni już nie ma, mozaiki również, nie ma tradycji, są wspomnienia. Z tyłu "Grandki" była pracownia cukiernicza należąca do hotelu, w której kupowało się słynne rożki, czyli nieduże ciastka w kształcie uśmiechu, o migdałowym spodzie, z lekko alkoholowym kremem, oblane gorzką czekoladą, na które zawsze było miejsce w lodówce. Cukiernia słynęła z cieniutkich faworków i piekła jedne z lepszych wariacji na temat francuskiego ciasta. A jeśli już pojawiły się kruche tematy, to nie bardzo pamięta, kiedy pierwszy raz rozpłynęła się nad smakiem delikatnych makaroników, ale najpewniej w którejś z łódzkich cukierni, by potem skonfrontować je ze smakiem tych najsłynniejszych, paryskich z 'Laduree'. Uwielbia słodycze lekkie, słodkie, ale złamane czymś maślanym, kwaśnym, miękkim, czymś, co ma drugie i trzecie dno, aby znaleźć się w innym wymiarze i wspominać, że coś takiego się kiedyś jadło i nie było erzatzem drożdżówki, finezyjnego biszkoptu czy tortu osadzonego na ohydnej margarynie i masie cukrowej. Bo chociaż "Grandki" już  nie ma, to są rozsiane perełki tam, gdzie wraca, czyli 'Le Delice' w Gdańsku, 'Magdalenka' w Piwnicznej, gdzie cytrynowa tarta wprowadziła ją w inny wymiar smaku, lubelski 'Anabilis' , 'Michałek' w Krakowie na Krupniczej i kilka innych, które pamięta ze smaków, a nie z nazw, bo prowadzi ją tam serce i pamięć. I chociaż nie je dużo słodyczy, to lubi takie, które są niezwykłe i do zapamiętania, nawet w martwym lesie, na spacerze w drugim dniu lutego.


27 sty 2020

M 304 albo z nosem w winie:

Przełęcz roku przeniosła ją w dwudziestolecie w miasteczku omszałym, pełnym zieleni i kamienia, w domu z tak dawnych lat, że trudno o starszy, w ustach skąpanych w jego ustach i lekkim białym winie, bo takim właśnie zazwyczaj wita nowy rok. Tym razem nie było to ulubione Solaris z winnicy Turnau, ale inne, rześkie, słomkowe, wielowymiarowe, z szarą etykietą. W ogóle kupowanie, zwłaszcza wina to nie jest chwila, to złożony proces, czy ma dzisiaj ochotę na lekkie i okrągłe Pinot Noir, czy nadspodziewanie aż słodkawy w finiszu szczep Garnacha z 2018 r., klasyczną Rioję czy mieszanki Primitivo. Węszy po sklepowych półkach, czyta etykiety, uwalnia intuicję, waży butelkę w ręku, ogląda, co nowego się pojawiło i uwagi warte czy lepiej wrócić do czegoś dobrze znanego, jak jej nie pasuje, to idzie zrobić kółko po jakiś ser czarnuszkowy, nieznajomo wyglądający albo wręcz tajemniczy, a potem znów wraca do półki z winem i dalej wybiera. Jak w bibliotece, trudno się zdecydować, czy ta pozycja będzie odpowiednia na kolejne wieczory, czy wybrać coś zupełnie nieznanego. Bo w piciu wina cudowne jest samo jego otwieranie, dotykanie korka, wąchanie pierwszego haustu powietrza z właśnie otwartej butelki, po którym już czuć, czy wino będzie długo czy krótko lądowało. Pierwszy głos, cudowne bulgotanie wpadające kołyszącym ruchem do kieliszka, przyglądanie się barwie i dalej pierwszy łyk, który pozwala ruszyć do oceny skomplikowanemu jury jej geograficznego języka, który wyczuje wszystkie podszewki, pierwsze plany i te dalsze, aby zakończyć pierwszy łyk uśmiechem, że jednak ten spacer po sklepie po ser, że jednak trzymanie się ulubionych szczepów jak poręczy czasem ma sens, aczkolwiek wie, że czasem warto pokusić się o zboczenie z kursu, kupienie czegoś, co wygląda niepozornie, nabyć pospiesznie a potem z miną dziecka otwierającego jajko z niespodzianką doświadczać Alladyna ulatniającego się z butelki. Każdego roku ma fazy na inne winne szczepy, włączając włoskie zagadki jak Piedirosso, wino, które spada z języka jak kula, pozostawiając maleńki ślad śliwki, bez długiego lądowania. Być może są jeszcze winnice, w których rosną takie winogrona, o których nie ma pojęcia i to wciąż góra do zdobycia. Tymczasem nie przepada za mocno mineralnym i na wskroś wytrawnym Chablis, omija Merlot, bo chyba się za młodu zniechęciła, nie lubi win słodkich poza Tokajem, Marsalą i Malagą, ale ma na półce dwudziestoletnią butelką Muscata, która być może poszła w dobrą stronę starości. Z ciekawością łowi zdobycze z Nowej Zelandii i Izraela, bo to wina rzadkie, złożone jak deska rozdzielcza samolotu, jeśli nie przekraczają bariery cenowej, to korek ląduje na pamiątkę w szufladzie, a etykieta w głowie. Mogłaby opisywać butelki, podróżować wszędzie tam, gdzie winnicą się stoi, niemniej na razie ogranicza się do spaceru po sklepach, również tych internetowych i sączeniu okrągłych tanin częściej niż powinna. Bo po prostu lubi, nie tylko ze względu na eliksir młodości czyli resweratrol. Bo to jej rytuał.