Jakby i czym nie malowała, to po dwóch dniach schodzi. strzępi się i nie chce urosnąć. Mała kosmetyczka jeszcze z czasów miasta na Wu i bycia na obcasach obrotów pęka w szwach od ilości pędzelków maczanych w trylionach odcieni amarantu, różu i fioletu, odżywek od a do z na wszystko i szybko działających i wolno i nocą i dniem i jakoś niestety tego nie widać, dzielą się na czworo bardziej niż włos, kruszą i nie chcą współpracować. Te jej paznokcie, bardziej po tacie niż po mamie, z długą płytką, ale nie tak wyjątkową jak u jej mamy, nie wypukły migdał ale po prostu podłużne. Życie odbywa się tu i teraz a one nie rosną, nie chcą być ubrane w te wszystkie kolory, które grzechoczą i zasychają w niemocy bycia użytym. Kończy się czerwiec, jej ulubiony miesiąc rozpoczęty jaśminem a zakończony feerią pachnących owoców, bo właściwie jest już wszystko, a co urośnie później to nie wiadomo, miesiąc z małobieganiem a dużodziałaniem wokół i w domu, na koniec z pierwszą od dwóch lat nocą bez maleńkiej jej obok w łóżku. Litery złożone w słowa, nie użyte na czas, poschły jak za mało podlewana rukola, przeleżały za długo w poczekalni i dlatego znów wyszło małopisanie czerwcowe, podpierane nosem ze zmęczenia, bo wieczór kurczy się nieopatrznie jak wełna z merynosów wyprana w podobny sposób w czterdziestu stopniach , jak pachnące, ostatnie truskawki, które podniosły aromat aż po dach za sprawą ekstraktu z cytrynowej skórki i wanilii. Intensywne jest to jej teraz, jak bardzo owocowy czerwiec, jak pragnienie wieczoru tylko z jego ustami, które rozgniotą się o jej już za tydzień w jedno z piękniejszych ich wspomnień.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz