Koniec czerwca zaczyna pachnieć lipami, róże kwitną jak nigdy i zieloność szaleje, chociaż i upał jak słoik naciska na fragment ziemi, na którym żyje. Być może trzysta kilometrów od niej, gdzieś w stronę ukraińskich bezdroży, zmarszczek gór lub zieloności Mazur jest jakiś inny słoik upalnego powietrza, może jeszcze bardziej dusznego. Dni pachnące olejkiem paczulowym i nieustającą stertą prasowania, wiecznie w niedoczasie, w ciśnieniu takim, że żyć się nie da, ma wrażenie, że przesuwa nogi, a nie chodzi, a jak zapada się w sen to tak głęboko, że można ją wywlec na drugą stronę i nic nie poczuje. Wieczory szyte rechotem żab, pachnące surfiniami, podlewane cydrem z ligoli, dobrońskim, lub półwytrawnym miłosławskim, chrupane sałatką z arbuza, fety, selera naciowego, rukoli, pieprzu, tymiankowej soli, octu balsamicznego i oliwy. Sama przyjemność po odwiedzinach restauracji, które serwują wegetariańskie ersatze, gdzie na stole króluje maggi, w kotlecie jaglanym oprócz kaszy jest posiekane jajko i szczątek pietruszki a to wszystko leży na warzywach, pośród których bałagani się marchewka z rosołu. W czasach, kiedy tajniki kuchni są maglowane wzdłuż i wszerz, które walą po oczach bardziej niż promocja na karkówkę i ceny benzyny, wciąż pojawia się wszechobecna frytura, bo lud jej żąda, więc skąpane w smażeninie muszą być kotlety, jajko poche zabite przez ilość octu i dosmażone w panierce, frytki z proszku i wszystko, co da się usmażyć, a jak pojawi się indywiduum nie jedzące mięsa, to może zjeść podwójne frytki z nieśmiertelnymi surówkami, bo wiedza o najprostszych choćby wegańskich kotletach jest mizerna jak trawa rosnąca na piasku w czterdziestostopniowym upale. Po co czerwcowe warzywa, skoro sezon na mrożonki trwa cały rok, wystarczy wyjąć i już, obrane, zblanszowane, brak roboty a klient głodny, to i tak zje. Straszne to jest, to propagowanie bylejakości i zapchajdziury, bo tak się je a może jednak nie wszyscy, a ona nie jest jak każda i nie będzie. I z rozkoszą potrafi docenić maleńkie płatki nagietka w cudownie świeżej i chrupiącej sałatce, kroplę oliwy truflowej, ścieg czarnuszki wpleciony w chleb, a nie pusty i suchy, wyjałowiony tost pszenny, który jest tylko do zapomnienia i zapchania luki o nazwie pieczywo. Nie, nie jest jej wszystko jedno, jedzenie bez serca i bez duszy nie dla niej. Wszystko musi być jakieś, bo wtedy tu i teraz jest do zapamiętania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz