W ostatnią noc czerwcową, kiedy świerszcze robią żabom konkurencję, zastanawia się, co jej uciekło, a co nie przez ten miesiąc. Pomięła jaśmin, bo jakoś nie po drodze było jej wtulić się w pachnące, białe płatki, tam, gdzie zazwyczaj rośnie nic ją nie zaprowadziło, żaden powód, a tam gdzie jeździ lub biega, po prostu go nie ma. Zdarzało jej się powisieć w czasie, jak w przyjemnej, bliżej nieokreślonej toni, z nicnierobieniem na chwilę, na słuchanie tego, jak bije jej serce, w które miejsce wlewa się oddech, a w które trochę mniej. Przejechała jakieś miliony kilometrów, przyglądając się tylko, ile much zrobiło cmentarz na szybie jej samochodu, jak podnosiło się i upadało słońce w ciężki od zmęczenia horyzont, w sieć jej zmrużonych rzęs. Znużona gdzieś w środku upalnego dnia, kiedy od liter oderwane palce musiały poleżeć w bezruchu na fioletowej kanapie, czuła, jak jego głos wbija się w jej kruchy sen jak łyżka w skorupkę jajka i trzeba potem wstać i strasznym wysiłkiem podnieść ciśnienie 88/53, podlać je respiratorem kawy i wsadzić się do samochodu, aby wykonać czynności bez użycia kory mózgowej oprócz przejazdu przez skrzyżowanie. Pominęła czytanie książek, ale od liter nie oderwana ani na moment, wyciąga rzęsy przyschniętym tuszem L'Oreal i nie może się zdecydować na kolejny, jakby to była kwestia nadrzędna, a w sumie jest, bo lubi takie jak pawi ogon, jak jego rozstawione palce rąk, jak przerośnięte już surfinie, no lubi takie. Nie spieszy się, bo się nie da, bo upał spowalnia tak, że nie można inaczej niż wolniej i rzadziej biegać, pić z pięć kaw dziennie, jeść bób, czereśnie, fasolkę i być sobie w sobie w pełni, w ostatnią noc czerwca, jej ulubionego miesiąca, bo wtedy jeszcze można kupić mamuta bez łyka, małe, przepyszne ziemniaki, pochrupać marchew szczerze młodą, skrócić noc do maksimum i po prostu się cieszyć, że kolejny czerwiec, wyżyty do minuty zostawił w niej tyle, chociaż zabrał jaśmin.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz