Kipi w niej jak nasączona deszczem zieloność, przygląda się
czerwonemu klonowi w ogrodzie, jak pochylił głowę z tej wilgoci, bo
czegoś ma za dużo i ona też tak ma. To jest trochę jak chodzenie po
linie, patrzy przed siebie, ale czasem kiwa ją na boki i kiedy właśnie
ma spaść, to pojawia się coś, co nie pozwala, dmuchnie pod skrzydła i
ona idzie sobie dalej. Skąd jej się ta energia bierze, to ona nie wie,
bo zaczyna dzień od rozcierania szóstej dwadzieścia pod powiekami,
rozganiając resztki poplątanych, zawsze filmowych snów, a potem te
obrazy zostają dobite dwoma małymi ciałkami, jedno w piżamie w
kościotrupa zawija się w jej nogach, drugie, o ciepłych, pulchnych
stopkach każe naciągać kołdrę krzycząc przykryj. Całość trwa kilka
chwil, bo potem trzeba przejść przez koncert jęczenia o kawałek kołdry,
wycałować fragmenty wystające spod niej i udać się do pokoju, aby
stoczyć batalię o dopasowanie spinki do wzoru na majtkach i sukience.
Kiedy dom opustoszeje, ona przez chwilę wchłania to, co za oknem, a
potem idzie w konieczności, które podpierają każdy dzień, składające się
z liter nasączonych podwójnym ristretto z dobrej arabiki, z usuwania
resztek dnia z wczoraj, z tego, aby dom był jasny i jak twierdza. I jak
jego nie ma w południe i później, a potem stykają się przedramionami,
ona prawą, on lewą stroną uda na fioletowej kanapie i nie tylko tym, to
jej jest za mało jego, jakby ktoś nie dostarczył energii na czas a
zasoby się wyczerpały. Piękne są takie drobiazgi, które zszywają dzień i
pod którymi kładzie się wieczorem, nawet jeśli dzień do cna
przeładowany jak mały wóz z wielkim sianem. A kiedy pełnia księżyca,
okrągły plaster na niebie, przez który jesteśmy podglądani chciwie,
wprawia ją w dziwny niepokój z tych obserwacji, najlepiej rano pójść na
spacer z psem i popatrzeć, co i gdzie kwitnie, jak pachnie fioletowy
bez w ogrodzie, jak przekwitł pigwowiec i powoli pączkuje jaśmin.
Czasami lepiej iść niż ciągle biegać, bo wtedy wielu rzeczy się nie
zauważy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz