Zagubiła się gdzieś pomiędzy spadającymi lutowymi dniami, jakoś tak zupełnie bez ładu i składu, nie pamięta, kiedy sobie robiła peeling, wciąż stawia na to samo serum The Ordinary z miedzią i krem z napisami po japońsku i nie ma weny na więcej, chociaż na półce więcej ma. Niby mieli urlop, ale nie od wszystkiego, bo od wszystkiego się nie da, ale głowa wciąż wciągnięta w echo wyrzutów sumienia, bo nie pisała konieczności, a potem, jak już musiała, to małe one chorowały na jej rękach i nie można było i kupa liter leży do rozładowania a jest tak rozmemłana, że nie jest w stanie w porę ich rozplątać jak powinna, zawsze ma opóźnienie, zawsze. Bo nagle szuka tego, co nie trzeba, bo on lubi drop 4 mm i takich butów do biegania jest mało i ona musi poszukać, czy na pewno. Świat stanął na dropie i trudno pisać, jak trzeba szukać. Jakoś jej niekonkretnie w niczym, jakby nie szła do przodu ani do tyłu, jakby coś miało smak, a zaraz je traciło, chociaż gotuje z rozmachem i dobrze, tak sobie miesza i doprawia, bawi się w kuchni, co uwielbia. Z pisaniem ma tak, jak z robieniem na szydełku, czasem słowa ułożą się w ścieg, ale trzeba je spruć i ułożyć na nowo, czasem wyjdą krzywo i wtedy trzeba jeszcze raz. Niekiedy jest ich tak dużo, że nie można o ani jedno więcej, tak, jakby jadło się wiele ulubionych rzeczy, na przykład sushi, a po przekroczeniu menisku wypukłego pojawiły by się california maki z pieczonym łososiem lub krewetką w tempurze albo sernik nowojorski, albo wirtuozerskie eklerki z takiej cukierni w Gdańsku i wtedy jest ten moment, że naprawdę nie można. Tak jak ze słowami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz