Od jego lewego ramienia rozkoszna jest droga do prawego przez pięknie
i delikatnie umięśnione plecy, nakrapiane czułością jej ust i piegami,
kiedy tak znienacka, w zimowym świetle łazienki, pozwoliła sobie
zwiedzić. Tak się skubią w ciągu dnia, szczypią w minuty, wyrywając je
dla siebie w naszyjniku godzin i zdarza się, że on się rozerwie i czas
inaczej się wtedy potoczy, zostawiając w nich przyjemne drżenie na cały
dzień. I ona łapie swoje nieprzytomne odbicie w szybie aż się uśmiecha
jakby przed chwilą dopiero co wróciła z przestrzeni gdzie tylko oni
wypełnieni po naczynia włosowate sobą, gdzie wspina się w górę i opada
już najbardziej razem jak tylko można, a było to już jakiś czas temu.
A
potem on wsiada w mniejsze szafirowe auto i jedzie w swoje
konieczności, a ona opatula małą ją w czarny wózek i idą sobie uśmiechać
się do utartych ścieżek, z nieustającym poczuciem przyjemnego drżenia.
Kiedy on wróci, jak już pożyją razem w wieczór z wypukłymi gwiazdami,
jak już wymruczą ich koty, wypiją ocean herbat, poigrają z kominkowym
ogniem, jak pies pogra sobie na zabawce małej jej, jak wypakuje
zmywarkę, wytrze blat, zjedzą pół karmelowej czekolady z Wedla, on
weźmie jej stopy w swoje i delikatnie je masując, zdejmie z nich
zmęczenie. A potem pójdą na górę, omijając w sypialni awaryjny stolik z
wiktuałami nocnymi małej jej wpasują się w cichy, miarowy oddech
siedemdziesięciu czterech centymetrów, okryją kołdrą koraliki palców
stopek, delikatnie i powoli wsuną się pod kołdrę koniecznego i biegiem
pojawiającego się snu. Ona niezmiennie wtulona w jego lewe skrzydło z
policzonymi rankiem piegami, jest na krawędzi, że już wsiada do łódki
Morfeusza, zerknie jeszcze na nie przestawiony na zimowy czas zegar i
wtedy przewraca się na lewy bok i stamtąd ją zabierają do rana nie
wiadomo kiedy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz