Niedziele mogłyby nie istnieć, chociaż wczoraj było słońce, które zatrzymało popołudnie na miłą ciepłą chwilę. Akurat patrzyła na zmarszczoną twarz zalewu, więc nie było najgorzej. Nie lubi niedziel, bo on tam a one tu, więc jest mistrzynią w zbijaniu minut. Może sobie pójdą do lasu długą trasą i zobaczą, czy wszechobecne błoto wyschło - wyschło, połowę przyniósł na sobie pies i wytarzał w dom.
Albo pójdą w dół i potem wiaduktem ukazującym boleśnie brzydkie miasto, pięknie położone na milionie wzgórz. Ona popatrzy sobie przez kraciastą poręcz na tory kolejowe po lewej i porozrzucane wnętrzności samochodów na wielkim placu, na powtykane w ulice domki, z poprzyklejanymi reklamami, straszącymi estetyką tak, że właściwie jej nie ma. Upstrzone, obolałe od ciężarów reklam domy odpychają ją swoimi nazwami, czasem myśli o tym, jakby te wszystkie budowle pooczyszczać, pomalować na jednolity kolor, aby dom był domem, a nie reklamowym kuriozum, to może wtedy byłoby ładniej. Ale tego nie zmieni, więc musi się przyzwyczaić, chociaż to trochę jak pogryźć kawałek mięsa z żyłą. Na wiadukcie, kiedy wiatr zwiewa jak zawsze jej zamyślenie na drugą stronę, gdzie trochę spokojniej, pójdą dalej, w stronę ślicznego, maleńkiego i starego cmentarza, wtulonego jak wyrzut z ubiegłej epoki pomiędzy potwornie żółty chiński dyskont, rondo i nową galerię zdominowaną przez LPP.
Dobrze, że ma koleżanki blogerki, bo wtedy może sobie pooglądać co na oku modne i co na ustach, te kosmetyczne precjoza, cuda, których można mieć wiele i cieszą bo są. W jej mieście istnieją tylko czarne kredki i czarne linery, czarne brwi i za ciemne, albo mocno matujące podkłady, zakrywające grudkowate cery, bo każdy krem zapycha, uczula i w ogóle strata pieniędzy, więc można zamazać i nie wierzy, że się to kiedykolwiek zmieni, bo odkąd tu jest widzi prawie wszystko odwodnione albo spalone na włosach. Odkąd pamięta, nie zauważyła żadnej jaskrawej szminki, żadnego soczystego matu, jakby usta w twarzy nie istniały, podobnie z różem, jest chyba jedną z niewielu w mieście, która używa kolorów do twarzy. Może jej to zostało z dawnego życia, takie przyzwyczajenie, taka konieczność, jak barwy wojenne, nawet jak idzie do warzywniaka albo na plac zabaw, albo do sklepu na wzgórzu z logo z owadem. Strasznie się patrzy na nijakość, a ze smakiem na smak, który można gdzieniegdzie odnaleźć, patrząc przez jej subiektywną lupę. Więc czasem idzie na spacer szlakiem dostaw do sklepów, gdzie dają kolejne życie ubraniom i czasem coś tam znajdzie. Tak, ma w sobie takie coś, co bardzo ją umalkontentnia, ale w niewielu miejscach można doznać estetyki i to jest nie bardzo. Spacerując tak sobie bez celu, bo ma na to czas, gdzie już rosną fiołki i odkrywając, iż w tym mieście najwięcej jest zygzakowatych schodowych szlaków, powtykanych między czteropiętrowe bloki, dopatruje się miejsc ładnych, nie związanych z urodą lasu i zalewu i naprawdę się dziwi, jak strasznie można wykonać miasto pełne nieharmonijnych kolorów i graciarni szyldów, miasto z opłakanym, acz pięknie położonym parkiem, miasto, w którym odkąd mieszka, usiłuje jej dać, z różnym skutkiem, spokój.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz