Pojawiły się jabłka Genewa, a w Kazimierzu Dolnym na Małym Rynku starszy pan zachwalał ogromne czerwone porzeczki i zawsze jej żal, jak ktoś się stara, coś zerwał, ułożył i przywiózł i sprzedaje, stojąc lub siedząc nierzadko w niemiłej ciału atmosferze. Tak, jest bardzo naiwna, bo milion razy dała się nabrać biednym babciom sprzedającym trzy pietruszki a tak naprawdę to mogła być szajka sprzedająca szemrane warzywa tu i ówdzie, bo na numer z babcią wiele osób się nabiera i to działa. Trudno, kupiła by pół świata, bo starsze panie i dziadziusie o poczciwych oczach są jej czułym punktem, ma do nich sentyment, coś jej się robi w środku, że muszą tak siedzieć i sprzedawać bo być może to ich jedyne okno na świat - pooglądać ludzi, podsłuchać, co się dzieje u tych młodych i uciec tym samym od straszliwego tsunami samotności.
Lipiec się więc nieco zestarzał, im bardziej w lato tym więcej śliwek i moreli, aż do wrześniowych rozkoszy, kiedy wszystko owocuje na potęgę i ona to uwielbia.
Lato pachniało kiszonymi ogórkami mamy, kiedy wracała z harcerskich obozów, taszcząc wielki plecak na stelażu, którego prawie pół piętra zajmował gruby sweter, podstawa wyjazdów i wiecznie mokry ręcznik. Pamięta dokładnie, jak układało się ubrania, aby w plecaku cokolwiek się zmieściło i jak często urywały się szelki od tego ciężaru i biegło się do pociągu o jednej szelce i o zdrowych nogach bo trzeba było złapać lato. Wtedy nic nie przeszkadzało, można było spędzić miesiąc w bagiennym, onirycznym klimacie, pełnym meszek, nie schnących ubrań i trwać w wiecznym niewyspaniu, bo o drugiej w nocy podkradało się olej i mąkę na naleśniki z namiotu gospodarczego w zgrupowaniu. Jaki był dreszcz emocji, kiedy mimochodem było się podglądanym w sanitarnym enesie, kiedy na mokrej, ubitej ziemi ostrożnie stawiało się nogi na reklamówkach, aby się nie ubrudzić i nie przewrócić znienacka. Były czasy, że przez trzy tygodnie nie widziała się w lustrze a potem było niesamowite zaskoczenie, że jest się krzywo opalonym, ma się wypłowiałe i wysuszone na wiór włosy przewiązane sznurówką, bo się zgubiło jedyną gumkę. Lipiec to był czas marszu na zwiady w nieprzewiewnych mundurach, mycia menażek w trzech ocynkowanych baliach o charakterystycznym zapachu ludwika pomieszanego z tłuszczem i każdy, kto tylko był na harcerskim obozie jest sobie w stanie przypomnieć jak pachniało w harcerskiej kuchni.
Sierpień był dla niej miesiącem zdobywania gór, które poszarpaną nitką zszywały cały miesiąc w jedną wielką radość. Ulubione jej trasy, wielokrotnie zdobywane - Dolina Pięciu Stawów z przejściem przez Świstówkę, Czerwone Wierchy zdobywane najlepiej od Doliny Małej Łąki, Wołowiec, Rakoń i Grześ, wreszcie Kozi Wierch i Zawrat, trasy precyzyjne i wymagające dobrej aklimatyzacji, aby dały należytą radość. Każdy sierpień to były góry, albo Beskidy albo Tatry Słowackie i przytulone do nich małe miasteczka, jesień pozostawiając biwakom w Bieszczadach. Dziesiątki rajdów, zdartych butów, nocowania w stodołach i mycia się w lodowatej wodzie. Kromek chleba z pasztetem, jabłek papierówek, ostrej anginy i wąchania swetra przystojnego kolegi, siedząc na lepkiej podłodze w schronisku i popijając słodką herbatę bo zimno. Kiedy padało, zakładało się wielką folię z kapturem i skórzane trapery, nie będąc uzbrojonym w goreteksy, spandeksy i technologie, tylko w serce i siły, bo góry w sierpniu to była konieczność absolutna i tak przez lata. Bolały plecy, barki od ciężkiego plecaka, zakwasy w łydkach, paliły się nosy w słońcu, gryzły osy, było się omijanym przez sokoły, ale i tak najcudowniej było wieczorem rozłożyć papierową, wojskową mapę sklejoną taśmą i liczyć ile się przeszło.
Jest w niej nieustanny sentyment do takich wypraw, tyle, że teraz inne nieco czasy i patchworkowe kolana, ale mała ona - jeśli tylko będzie chciała - też będzie zszywać poprute ściegi gór - idąc. Nie tylko w sierpniu.
Tymczasem spacerują, on zawsze prowadząc wózek z małą nią, ona - trzymając łodyżkę nadgarstka i kiścią dłoni tuż obok jego. I tak zaraz wejdą w sierpień.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz