Rozwiązała supeł pracy zawinięty na prawie kość, potrafiła znaleźć nitkę i ją rozciągnąć aż na tydzień. Przepłynęły poranki i wieczory o smaku wina i kominka, aż znaleźli się we mgle na górze i ta mgła nie opuściła ich aż do roziskrzonej niedzieli, kiedy poranne słońce rozjechane kołami rozświetliło siwą trawę, którą już odwiedził dziadek mróz. Jeszcze zieloność przeważa nad euforycznym pomarańczem i żółtością, jeszcze plamy kolorowych drzew malowane pędzlem jesieni nie dominują nad zielonym lasem, jeszcze słońce wisi trochę wyżej niż tuż nad łagodnym zarysem pól. Wjechali we wstęgi dróg miękko posłanych liśćmi, w jesienną, nie dającą rozpoznać się znakom mgłę, w tę ciszę zamkniętych, drewnianych cerkwi o kulistych dachach nie z tej religii, wjechali w miejsce, gdzie drewniane ramiona ścian zamykają w sobie śpiewy i modlitwy, nie wypuszczając ich aż do następnych odwiedzin tych, którzy właśnie w tym miejscu od dziesiątek lat zgodnym chórem otwierają swoje dusze.
Tam, poza miastem, inaczej biega pies, kobiety żyjące odwiecznym rytmem pól niezmiennie noszą chustki, grube swetry i zawsze niebieskie fartuchy, ptaki otwierają sobie kluczem na niebie drzwi do swojej pory roku, ziemia wie, kiedy ma umrzeć, kiedy odpocząć od dawania życia a kiedy pachnieć narodzinami.
Odnaleźli deszcz i pierwszy śnieg siekający bezlitośnie wszystko tak samo, parasole, ubrania, ulice, samochody, siekający zmarszczki ziemi na polach, krótko ostrzyżone łąki, oznajmiając, że teraz nie będzie łatwo a coraz zimniej. Spróbowali jak rozrywa płuca od powietrza w górach, jak wyglądają misterne koronki balkonów drewnianych willi, jak można we mgle się zatracić i jak przez to zbliżyć. Liczyli małe kapliczki urosłe przy drodze, Madonny o niebieskich szatach upstrzone kwiatami, apostołów, Chrystusów stawianych w najbardziej absurdalnych miejscach i kto o te małe świątynie dba i kto zadba jak Czas zabierze tych, którzy się nimi teraz opiekują. Kto pozwala żyć takim kapliczkom, służyć milcząco krętym górskim drogom, kto je tam postawił i kiedy. Odporne na deszcz, mgłę i upał, jak absolutne pewniki, że cokolwiek się na świecie wydarzy, to kapliczki, krzyże, świątki zawsze będą rosły tam, gdzie zasadził je czas.
Zbierając po drodze myśli z kapliczek, wyszeptane zdrowaśki, omijając małe wypchane ludźmi kościółki, wrócili do konieczności, w której Ona w kolejnej podróży do miasta na Wu zatopiona, powoli zawija się w ciasny supeł pracy na kolejny tydzień, mając w sobie obrazy troskliwych oczu przydrożnych świątków i a na sobie odciski jego linii papilarnych, niczym tarczę, odporną na każdy cierń.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz