Styczeń stacza się ze swojej góry przewidzianych w kalendarzu dni, odkreśla środy, czwartki i wtorki, wyżywa weekendy, targa wiatrem, nie wkłada czapki, a jak włoży to od razu marudzi, że za gorąco. Obwarszawiła się trochę, stworzyła smycz, dzięki której nie zabłądzi w mieście na Wu, ułożyła sobie całkiem ładne puzzle i czasami wyjmuje jeden klocek i dopełnia kolejny, aby układanka powstawała coraz większa. Kiedy była mała, tata zawsze przywoził jej z podróży puzzle z rysunkami dzieci z UNICEF-u, pamięta, iż czekała w beżowym przedpokoju z wielkim lustrem, tata wchodził z wiatrem na kurtce i z torby wyjmował białe pudełko z rysunkiem na wierzchu, który układała cały wieczór, czasami we dwójkę z siostrą, pijąc herbatę z cytryną w szklance. Miasto na Wu nie ma taty, ani białego pudełka z puzzlami, ale ma tramwajowe brzuchy, z których wysypują się klocki ludzi i wpasowują w swój cel, do którego mają dotrzeć. Wypluje taką ją, w szarej kurtce, czarnych wysokich kozakach, z nieodłączną szarą walizką, nieco bardziej porysowaną, poobijaną przez przejechane odległości i wpasuje ją w nitkę Mokotowskiej, prowadząc do pracowego biurka, gdzie wtopi się w biały fotel jak idealnie pasujący klocek. Szorując kołami walizki o pseudozimowy chodnik, minie kultową Charlotte, gdzie podają bardzo chrupiące bagietki dla ludzi z dobrymi zębami i dziąsłami, bo jak się czasami taki kęs chrupkiej bułki omsknie po dziąśle, to aż oczy łzawią i nic nie pomoże, nawet szybki okład ze słodkiej domowej konfitury. A potem apteka na rogu i dalej concept store'y czyli sklepy o przerośniętej formie nad treścią dla ludzi z bogatą treścią portfela i z cyframi na karcie. A potem po prawej minie wtopioną w placyk cukiernię, gdzie zażywne panie w opaskach ze sztucznej koronki na zaondulowanych włosach sprzedają starannie wyprodukowane ciastka z pracowni cukierniczej z prawie dziada pradziada bo z powojnia. Szorując walizką, minie grono tupiących w kaloszach młodych kobiet, które zmierzają do swoich przeszklonych komnat - układanek, w których zamienią owe bardzodrogiekalosze na czółenka lub szpilki z przeceny w sklepie Bagatt.
...szorując walizką, minie a la paryskie butiki z czapkami po 900 złotych, a potem minie kolejny fascynujący concept store, w którym smutny pan z charcikiem na ręku ogląda filmy na cienkim laptopie Sony Vaio, otoczony chyba specjalnie źle uszytymi ubraniami, w bardzo smutnym sklepie, w którym nigdy nie widziała innej duszy niż tego pana i tego charta. A potem mija galerię z solami i biżuterią, kolejną wymyślną fanaberię dla wydawania pieniędzy, by na chwilę przystanąć w warzywnym po sałatkę do obiadu i gruszkę konferencję, które zawsze leżą po prawej stronie. I już zaraz wpasuje się w swój fotel w pracy jak w doskonałą układankę, otworzy okno z widokiem na sklep ze sznurkiem i złotem i pomyśli, że jeszcze są ładne miejsca w tym mieście, wcale nie tak już nieoswojonym i wierzgającym jak niedawno. Miejsca, które porannie autobusowo rozjeżdża drażnią mile nutę fanatyczki starych parków i pałaców, nawet z konieczności odbudowanych. Jak już pseudozima się skończy i nastanie pachnąca, nieokiełzana zieloność, to przyfrunie jej on i pójdą w parku pod drzewem mocno tuląc się patrzeć, czy na plecach im obojgu już wyrastają skrzydła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz