Lato zaczynało pachnieć gdzieś za Mazowszanami, wpadając cienką, zapachową strużką przez otwarte okno w dachu busa. Miasto na Wu, ściśnięte w węzeł gordyjski ulic, pomoczone deszczem, pachnie spalinami, kurzem, gdzieniegdzie zielonością, która co prawda pachnie jak kolor zielony, ale zduszenie nieco, jak na miasto na Wu przystało. Od za Radomiem chmury robią się większe, bo mają więcej miejsca na niebie, aby pokazać swoją feerię kolorów i strzępiastość kształtów. Ona uwielbia wypatrywać, aż w pewnym momencie płaski horyzont wypiętrzy się w poszarpaną linię, zwiastującą bliskość domu i inne województwo. Za fotelem w busie chrapie studencki czosnek i ona nie ma jak przesiąść tej wyjątkowej woni, zmieszanej ze strużką lata z dachu. Czyta. Wzrusza się jak nie wiem co, czytając artykuły w pismach, które mogą jej wystarczyć na dwuipółgodzinną podróż. Łzy napływają do oczu i wtedy musi spojrzeć gdzieś na zieloności za oknem, na pola, żeby włożyć i rozjechać w nich wzruszenie, które trzyma. Ona w ogóle rozklepana jakaś. Mijają ją w kolejce, bo się nie umie odezwać w porę, będąc na krawędzi niezdecydowania w kwestii wybory sałatki w Salad Story. Zawsze zamawia Healthy Halsę z gęstym balsamico z kurczakiem w ziołach, a tym razem zaatakowała ją nicejska. I zajęło jej dobre pięć minut przyzwyczajania się do smaku nicejskiej, w tym czasie popchnęły ją tryliony spragnionych sałat kobiet, a ona się powściekała na swoje niezdecydowanie. Bo ma tak, że upatrzy sobie jakąś małą drożdżówkę, którą je raz na tydzień i jak pani da jej inną, nie o tą, z której apetycznie wystaje ser to już ma nos na kwintę. Gorzej jest z malinami - jak upatrzy sobie odpowiedni pojemnik i maszyna losująca poda jej ten z innego brzegu albo skądś indziej, to ją aż zatyka, że się nie może odezwać, że chciała ten inny. To jest choroba. Dotyczy kawałków ciasta za szybą, kanapek z ciabatki, pomidorów, malin, truskawek, jabłek, dotyczy wielkości cukinii, wypieczoności bułki lub chleba. W marketach zawsze wybiera płyny lub cokolwiek, co jest w pudełku z końca kolejki czekających na zakupowy los. Wystawia rzędy obmacanych i poodkręcanych przez rzesze, aż dopadnie nie naruszony i nie otwarty egzemplarz. Ale nie jest aż tak roztargniona jak jej mama, która nie radzi sobie z otwarciem mleka w kartonie i zawsze otwiera je w najbardziej absurdalnym miejscu, wydłubując dolny róg i siłując się z wielkim nożem. Mam potrafi kupić czarną herbatę, bo ktoś jej wmówi, że to na pewno zielona, nigdy nie dokręca słoików i ma manię kupowania kefirów, których nie dopita armia stoi w rzędzie z datą ważności marzec. To jest genetyczne. To niezdecydowanie, niejednokrotnie irytujące po wręby, po menisk wypukły, po pachy.
Ale podróże, godziny, kilowatogodziny jakie przemieściła już, ciągnąc za sobą walizkę, to już ma z siebie. Nikt z rodziny by tego nie wytrzymał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz