Kończy się epoka mieszkania w walizce, ma taką nadzieję, że Los przyniesie jej teraz w pełni korzystanie z nareszcie ich domu, zepchnąwszy na boczny tor wszystkie niemiłe sprawy, wszystkie zaciskania zębów, kiedy przez długi wieczór kończy się odległość do domu, zawsze za duża, kiedy stłoczona w dusznym i gorącym busie jedzie tam, gdzie gwiazdy czekają i pieskoty i żyjący kominek i wreszcie jego stęsknione, rozognione oczy. Nareszcie przestanie szarpiąco tęsknić do pięknej, idealnej linii jego umięśnionego brzucha i nakrapianych, silnych ramion, do skrzydeł owijających ją w łóżku, najpierw do lewego, a potem do prawego, bo śpią zawsze wtuleni, dopasowani, bez najmniejszej szczeliny, opierając stopy o jego podbicia, przepływają łódką nocy wypełnioną snami w beżowy poranek przyprószony śniegiem.
Opadną szczeble w drabinie wspinania się po wtorkach i czwartek, zbije się do zera termometr gorączkowo zbijanych dni. Będą razem, ofutrzeni, rozbrykani przez brązowego psa, mieszkać na swojej księżycowej ziemi zrytej przez krety i czekać na wiosnę, aż obudzi się żółw w stawie. Miasto na Wu zażądało, dostało i odrzuciło, zostawia w nim dobre, odnalezione dusze, które przeprowadzały ją przez przełęcz tygodni. Nie wszystko uda się zmieścić do walizki, może dlatego tak bardzo nie umiała spowszednieć w tym dużym, zaśnieżonym mieście, wystrojonym na Święta jak żadne inne, bo na każdej ulicy, w każdym zaułku czuła wyraźny brak tego, co rośnie daleko stąd. Nie da się zabrać ciepła jego rąk, zaspanych oczu, kiedy odwozi ją o 4 rano co poniedziałek, kawy rano pitej w kubku w ważki, a po południu w szklance, nie da się zabrać wszystkich butów i kurtek, rześkiego powietrza w ich sypialni, miny kota leżącego na schodach.
Kiedyś otoczona pierścieniem krakowskich Plant nie wyobrażała sobie, że może go zdjąć, teraz Los znów zacieśnia wokół niej krąg, o którym zawsze marzyła, że będzie na codzienne wyciągnięcie ręki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz