11 cze 2014

M 174 albo księżycowy czerwiec:

Jej ulubiony miesiąc rozprysnął się za dnia upalnym słonecznym blaskiem, porażającym pachnący, nieskromnie kwitnący jaśmin, rozgniataną na podniebieniu słodycz truskawek, chrupkość marchewki i kalarepki i pierzaste półkule peonii. Otwarty na oścież księżyc wciąga nie spanie i białe lekkie wino z dwiema kostkami lodu, patrzy, otwiera się z całej siły na jej zamyślenia, wytrącane kumkaniem żab.
O małej jej z niesamowitymi oczami, która stopkami i rączkami zwiedza wszystkie możliwe bezpieczne rośliny w ogrodzie. O małej jej, która nie zawsze chce jeść zupki i ona się wtedy martwi, bo i z piciem wody nie najlepiej. O tym, że wysyła w PRowy wszechświat maile i nie zawsze wracają z oczekiwaną zawartością, jak powinny, a każdy taki mail ma kawałek jej serca i co się z nim dzieje, co. O tym, że nie lubi niedziel bez niego, tak strasznie pustych i wtedy pakuje małą ją nawet do małego samochodu i jadą gdzieś, gdzie są ludzie i niedziela nie straszy. Niech się jednak czerwiec nie kończy, nawet z tymi niedzielami. Niech z całej siły kumkają żaby, unosząc w górę ciepłe, czerwcowe niebo rzadko spadające deszczem, niech popołudniowe szpaki zwiedzają trawnik, z rozmysłem kiwając głowami i w ogóle nie bojąc się przyczajonej koty. Może już wiedzą, że ona poza muchą i jaszczurką nie upolowała nic w swoim ośmioletnim życiu, że siedzi sobie ot, tak i się przygląda, udając kota. Właściwie w takie dni jak są teraz, dość upalne, zielone, przejrzyste dniem i nocą, nie zamglone ani deszczowo wilgotne, pocięte komarami, mogłaby siedzieć w domu cały czas i z małą nią obserwować jak zaczyna rosnąć lawenda na klombach przy tarasie, jak chwasty w symbiozie opanowały ogród po bokach, jak trawy zagłuszyły inne krzewy i każą im siedzieć cicho i mało rosnąć, bo one są pierwsze. Gdzieś tam są miasta, gorące tramwaje, działające klimatyzacje, lodowe latte na soi w plastikowych kubkach, lekkie lunche, bo trzeba dbać o linię. A ona w ogóle o tym nie myśli, obija się po domu w długiej sukience w kwiaty jak z Klimta, przekłada rzeczy na prawo i lewo i z powrotem, sączy czerwiec po swojemu i za nic nie chce, żeby się skończył, żeby był taki domowy constans przegryzany truskawkami, nieco oniryczny od upału, z  wyraźnymi piegami jego, które codziennie liczy, bo się pojawiają po słońcu, ze szczekającym nieoczekiwanie psem sąsiadów i małą nią na lewym biodrze i tak przekładają razem to słońce z jednej strony domu na drugą, mała ona zasypia w jeszcze jasnej sypialni i jak to jest, że jeszcze nie poznała księżyca. A czerwcowy najpiękniejszy,

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz