6 maj 2018

M 266 albo wczesnomajowy:

Jak mogła nie wsunąć palców w litery na tej stronie, jak, przez siedem lat pisania się to nie zdarzyło, a tu pauza na ponadtrzydzieścidni, stęsknienie nie do opisania, jak nie  przytulenie się do jego prawego, nakrapianego ramienia i zajrzenie, czy po drugiej jego stronie jest tak samo jak po jej, jak nie odwiedzenie przyjaciółki, jak pozostawienie ukochanego łóżka z najwygodniejszym materacem, jak tęsknota do dużej szklanki mocnej kawy Dalmayr, jak zapach domu jej rodziców, który pamięta się zawsze i wszędzie. Nagle przyszła wiosna, chuchnęła i różdżką posypała kwiatami wszystko wokół, gałąź po gałęzi, na biało, żółto i różowo, tak czekała na ten widok i trwa wciąż w kolejnych odsłonach. Najbardziej soczystą zieleń i zapach lasu zwiedziła krokami w tempie właściwym jej nogom, przyspieszając, kiedy biegła w rzęsistym deszczu, w kolejnych odsłonach burz, jak w strzepywanych, wielkich prześcieradłach, jak w coraz to nowych podszewkach, które wyłaziły nie wiadomo z którego nieba sypiąc deszczem, testując wytrzymałość Brooks'ów Cascadia, tuszu Push Up The Volume Bourjois i jej odporności na masaż gradem, wyciągając z niej jeszcze głębsze wspomnienia harcerskich obozów, kiedy ziemia w burzy trzęsła się jeszcze bardziej niż kiedykolwiek a ona leżała w krzakach jagód bo tak trzeba było i skoro nie roztopiła się wtedy, to teraz też nie. Minął ten miesiąc zapisany w jej ciele bo bolało tu i tam, bo wciąż litery uciekały spod palców albo były skierowane nie tam, gdzie kazało serce, a tam, gdzie umysł, błękitne jak nigdy niebo podpierała rzęsami patrząc, jak rośnie w słońcu coraz większe i bardziej zachwycające, bo wiosna duża i pachnąca, jakiej dawno nie było. Bez eksplodował fioletowo i biało, pachnie z całej siły, powoli swoje perły na łodygach pokazują konwalie, w nasyconym słońcu więcej nie trzeba niż po prostu być i zachłannie patrzeć na soczystą zieleń i doceniać, że się jest tu i teraz i można podziwiać ten najpiękniejszy koncert w roku na wszystkie liście i kwiaty. Lubi się zatapiać w jego palce, patrzeć, jak słońce go nakrapia coraz mocniej na ciemnej skórze, gdzieś spotykać w pół drogi pomiędzy jego przedramieniem a jej i wiedzieć, że będzie się zawsze, chociaż takie dobre teraz może jutro się rozerwać nie z ich powodu i dlatego jak ma się dobre wczoraj, to ma się równie piękne dzisiaj. Starannie uważa więc, aby niczego nie przeoczyć, aby w pełni posączyć się po wczesnomajowym Sandomierzu, popatrzeć, jak małe one potrafią robić nic przez półtorej godziny biegając po Rynku i ganiając gołębie, jak wchodzić i schodzić na cokół pomnika, jak sączyć kawę i liczyć kostki brukowe. Te momenty, kiedy nic nie musi i może się rozflaczyć i rozwałkować jak ciasto na ruskie pierogi z dodatkiem selera naciowego, czosnku niedźwiedziego, czarnuszki i chrupiącego kopru, kiedy wie, że taka chwila może się nie zdarzyć i dlatego trzeba ją wysączyć jak najbardziej się da, kiedy można iść drogą prawie bez celu i zaskoczyć się, że nagle znajduje się to, co się planowało. Bo z tym zaskoczeniem jest tak, jak z deszczem, miało być pogodnie, a nagle są krople i zazwyczaj nie ma się parasolki, można uciec i się schować, a można po prostu iść, bo i tak się zmoknie, a każdy moknie sprawiedliwie - tak samo.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz