15 kwi 2012

M 105 albo o tak samo:

Wniosła szarą walizkę razem z kolanami na schody prowadzące do jej niedużego pokoju w mieście na Wu. Wtaszcza te zawartości walizkowe, trzymające się na prawie urwanej rączce, wisi to na jednym, to na drugim kolanie i czuje jak napina się jej to jeden to drugi ACL, aby potem krótkimi urywanymi ruchami przypominać, że są, istnieją, że dzisiejszych schodów nie zapomniały. Powietrze zagęszcza się wiosną i może wreszcie wystrzeli ta zieloność, na którą wszyscy czekają, jak powinna. On co wieczór włącza dla niej gwiazdy obserwowane przez prostokąt okna zimną nocą przytuloną do jego pleców bo bez wtulenia noc jest pojedynczym, egoistycznym kwadratem, pokolorowanym snami, który przemija nie zapamiętany, zwłaszcza żółtym pokoju oddalonym o 150 kilometrów w trzy razy większym mieście.
Ona kocha. Wrosła w nią ta miłość jak sekwoja, kwitnie, rozwija się coraz bardziej, na gałęziach sekwoi ciągle nowe motyle, nie do wiary, ale ciągle się mnożą. Zaczepione między nimi prawie rok temu nitki stały się powrozami, których nikt i nic nie przetnie, no skąd ta pewność, skąd. Gdzieś w najgłębszych zakamarkach, w rowie mariańskim jej duszy, tam, gdzie myślała, że nigdy nikt nie zajrzy, stało się światło i jest i nie gaśnie i ona wie, że tak będzie już tak wybrała, tak wybrał on, tak wybrali. Kiedy on został u niej pierwszy raz w domu, czekając na nią na jasnej kanapie z zakochanymi w nim kotami - wiedziała, że chce już tak wracać zawsze, do uważnych brązowych oczu, do silnych rąk, których jeszcze wtedy dokładnie nie znała, do tego spokoju, który w nim i który potrafił zapomnieć o każdej za długiej podróży, o każdym zmęczeniu, nie takowości codziennej. Nie wie, jak długo będzie jeszcze potrafiła być w mieście na Wu, w którym ogarnia się szamę a nie je, w którym w ogóle się ogarnia i biegnie. Ona chce być z nim codziennie, nie przyczepiona myślą, nie zastygająca w dużym łóżku w pokoju w mieście na Wu, nie przyklejona cowieczornie do klawiatury do głosu do telefonu jednego albo drugiego, do porannego wychodzenia do pracy, kiedy na blokowym podwórku zawsze mija rudego settera, bez poczucia przyczepienia do dnia i zbijania go w godziny, aby około 19 przez wieczór przeprowadzić się na drugą stronę nocy przez palce przyklejone do klawiatury a po stokroć wolałaby do jego rąk. On ma ciepłe stopy w łóżku opatulające jej zazwyczaj zimne zasypiają w niej po kolei wszystko on gasi światło on wstaje bardziej rano bo pies on słyszy on pozwala na jej dłuższy rozkoszujący się domem sen on potem słucha jakie ona miała nocne obrazy w głowie szykuje kawę podgrzewa wodę dba kroi rzodkiewki na idealne plasterki przytula czerwony szlafrok w którym ona się mieści razem ze swoim porannym niemrawym byciem siedzą przy okrągłym stole zrzucając zachwycone rozmruczane koty jedząc zawsze puszysty omlet w niedzielę i ona chce tak codziennie nie tylko przez dwa poranki w tygodniu żeby on widział ją również w poniedziałki wtorki środy czwartki bo może będzie miała inne sny co innego zjedzą na śniadanie i zasną może nie o dwudziestej drugiej a później lub wcześniej ona tego nie wie bo nie próbowała.
Każdego poniedziałku budzi się jednak o czwartej potem dopakowuje walizkę i świt wita już w busie, który zawozi ją o tam, gdzie mozolnie obydwoje wspinają się po górze tygodnia z której około środy spadają godzinami w dół aby dotoczyć się ledwie jakoś do piątku o 19.30 kiedy wysiada ze srebrną walizką prosto w jego ciepłe ręce ciemne uradowane oczy i potem on zapala dla niej gwiazdy i bardzo bardzo czuła jest ich noc.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz