Lato powoli sobie idzie o tam, bo one dwie siedzą na ławce przed
domem jak w sanatorium, mała ona opatulona w turkusowy sweterek, spod
którego świecą fosforyzujące, niebieskie tęczówki, otoczone płotkiem
coraz dłuższych, ciemnych rzęs. Oglądają przejeżdżające samochody,
biegającego psa, sprawdzającego linię bramy i kość, wierzgają nogami, bo
zimno. Niedługo w przeciętej otwartą przestrzenią bramie pojawi się on i
mała ona zawierzga z całej siły całą sobą, nawet nosem, bo jego
uwielbia. I będą robić samoloty i salta, wywołując marszczący nos
śmiech. Mało jej jego, bo ciągle coś i gdzieś i ona też tak i przez to
się mijają i zejdą na dłużej po pierwszym tygodniu września. Ciemnymi,
coraz zimniejszymi nocami wtulają się w siebie, jakby to był koniec
świata, właśnie teraz, po zmęczonym dniu wypełnionym wierzgającą małą
nią, niezliczonymi sprzątaniami domu, codzienną dreptaniną. Kula jej
niewyspania osiągnęła monstrualne rozmiary i ani myśli się skurczyć i
czy rozpadnie się na atomy czy na coś jeszcze mniejszego to ona już nie
wie, ale naprawdę jej ciężko ją nosić. Może za dużo tego, nie umie
odpoczywać, nie umie dobrze usnąć, jakby coś jej się w mózgu nie
domykało, a przecież stara się zmęczyć na tyle, że w sen wyspany popaść.
Bo i zwiedza powietrze kolo Lewiatana i koło warzywniaka, gdzie jeszcze
twarde klapsy i jabłka sunrise i kupuje sobie big milka właśnie po to,
aby wyrzucić patyczek z napisem próbuj dalej w ruinę, która kiedyś była
całkiem ładnym domem, no co, taki patyk to drewno i każdy wyrzuca, bo
śmietników brak, organiczne przynajmniej.
A kiedy zrobi zacieśni
już swoją spacerową pętlę, przy okazji rozmawiając z panią w sklepie na
Jeleniej o skuteczności preparatów na komary, postanowi, że pojedzie do
Łodzi i właśnie tak zrobiła, bo lubi raz na jakiś czas za Pomorzanami
posłuchać Pink Floyd bo tam nie sięgają macki fal Trójki. Każda z trzech
godzin trasy, którą przemierza raz na jakiś czas jest podzielona na
jakieś emocje, bo do Końskich to kiedyś była powódź i trzeba było
ostrożnie jechać, w Paradyżu po prawej stronie w maleńkiej piekarni mają
świetne drożdżówki no i tam właśnie, na odpuście, zaręczyli się, z
impulsu zepsucia się hamulca w samochodzie i okoliczności, że czerwiec i
prawie jak Paryż. Przed Piotrkowem był zawsze okropny korek, bo most w
Sulejowie remontowali wieki a potem na stacji łapczywie wcinała hot
doga, bo Antka w brzuchu domagała się bułki z parówką i z musztardą,
właśnie jako zwieńczenie wydostania się z tego koszmarnego korka, który
wykańczał lewą nogę i sprzęgło. Więc tak ma, że zabiera małą ją w podróż
i już tęskni, jak tylko wyjedzie poza linię bramy, nieustannie myśląc,
że po prawej stronie trzeba wreszcie wyciąć kawałek drzewo-krzaka, który
zasłania drogę czy coś jedzie czy nie. Ale niedługo przyjdzie jesień i
zdmuchnie liście i może nie będzie już trzeba.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz