31 sie 2014

M 180 albo zimnawo:

Lato powoli sobie idzie o tam, bo one dwie siedzą na ławce przed domem jak w sanatorium, mała ona opatulona w turkusowy sweterek, spod którego świecą fosforyzujące, niebieskie tęczówki, otoczone płotkiem coraz dłuższych, ciemnych rzęs. Oglądają przejeżdżające samochody, biegającego psa, sprawdzającego linię bramy i kość, wierzgają nogami, bo zimno. Niedługo w przeciętej otwartą przestrzenią bramie pojawi się on i mała ona zawierzga z całej siły całą sobą, nawet nosem, bo jego uwielbia. I będą robić samoloty i salta, wywołując marszczący nos śmiech. Mało jej jego, bo ciągle coś i gdzieś i ona też tak i przez to się mijają i zejdą na dłużej po pierwszym tygodniu września. Ciemnymi, coraz zimniejszymi nocami wtulają się w siebie, jakby to był koniec świata, właśnie teraz, po zmęczonym dniu wypełnionym wierzgającą małą nią, niezliczonymi sprzątaniami domu, codzienną dreptaniną. Kula jej niewyspania osiągnęła monstrualne rozmiary i ani myśli się skurczyć i czy rozpadnie się na atomy czy na coś jeszcze mniejszego to ona już nie wie, ale naprawdę jej ciężko ją nosić. Może za dużo tego, nie umie odpoczywać, nie umie dobrze usnąć, jakby coś jej się w mózgu nie domykało, a przecież stara się zmęczyć na tyle, że w sen wyspany popaść. Bo i zwiedza powietrze kolo Lewiatana i koło warzywniaka, gdzie jeszcze twarde klapsy i jabłka sunrise i kupuje sobie big milka właśnie po to, aby wyrzucić patyczek z napisem próbuj dalej w ruinę, która kiedyś była całkiem ładnym domem, no co, taki patyk to drewno i każdy wyrzuca, bo śmietników brak, organiczne przynajmniej.
A kiedy zrobi zacieśni już swoją spacerową pętlę, przy okazji rozmawiając z panią w sklepie na Jeleniej o skuteczności preparatów na komary, postanowi, że pojedzie do Łodzi i właśnie tak zrobiła, bo lubi raz na jakiś czas za Pomorzanami posłuchać Pink Floyd bo tam nie sięgają macki fal Trójki. Każda z trzech godzin trasy, którą przemierza raz na jakiś czas jest podzielona na jakieś emocje, bo do Końskich to kiedyś była powódź i trzeba było ostrożnie jechać, w Paradyżu po prawej stronie w maleńkiej piekarni mają świetne drożdżówki no i tam właśnie, na odpuście, zaręczyli się, z impulsu zepsucia się hamulca w samochodzie  i okoliczności, że czerwiec i prawie jak Paryż. Przed Piotrkowem był zawsze okropny korek, bo most w Sulejowie remontowali wieki a potem na stacji łapczywie wcinała hot doga, bo Antka w brzuchu domagała się bułki z parówką i z musztardą, właśnie jako zwieńczenie wydostania się z tego koszmarnego korka, który wykańczał lewą nogę i sprzęgło. Więc tak ma, że zabiera małą ją w podróż i już tęskni, jak tylko wyjedzie poza linię bramy, nieustannie myśląc, że po prawej stronie trzeba wreszcie wyciąć kawałek drzewo-krzaka, który zasłania drogę czy coś jedzie czy nie. Ale niedługo przyjdzie jesień i zdmuchnie liście i może nie będzie już trzeba.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz