W ostatnim dniu października przyrosła do kuchennej podłogi, gotując wegański bigos z ciemną soczewicą i grzybami, podlewany sowicie czerwonym Carmenere Cono Sur, gigantyczny sagan rosołu pyrkoczący bez pokrywki z dbałością o jego klarowność, szarlotkę na kruchym spodzie, z kardamonem i bezą i może to jest remedium na bycie jedną nogą w listopadzie, który zaczyna się światłem, a październikiem, który kończy się pierwszym sporym mrozem. Gdzieś poza jej domem o spiczastym dachu walą się światy jak bierki i nikt nie wie, którą wyciągnąć, żeby nie zawaliło się do reszty. Albo tkwią w konfiguracji nie do ruszenia, a jak się ruszą to tak, że za nic nie da się naprawić. Co się dzieje, że tyle popsuć, nadgryzień, braku i nadmiaru, niemocy i niemiłej konieczności, że każdy wchodzi w swój tunel i wywala kretowisko zupełnie w drugim kierunku, chociaż zaczynał z tego samego punktu. Jak to jest, że niektórzy rozumieją w mig, przemeblowują, działają, rysują gwaszem, chociaż zawsze woleli akwarelą, a obraz i tak powstanie, może inny, ale wciąż ich. Trochę jest więc jak na wydechu, jakby wdech nie dostarczał tlenu, a jedynie męczył, na wydechu trudno o energię jak nie wiem co. Może nów wypluł jeszcze za mało księżyca, może jest za szybko ciemno i za zimno każdego ranka, bo ostatnio śpi w puchatym szlafroku, jakby wciąż jej było za mało i za mało. W ich domu nastał mały, ciekawski kot, trawa w ogrodzie zaczyna podglądać parapet, a jesień, od przepysznie złotej, ciepłej i niebywałej jak podkolorowana pocztówka, jak zdjęcie ze zbyt dużym dodatkiem cynobru, przechodzi w bardziej chłodne tony, wysmagane pierwszym mrozem zaproszonym na sam ogon października. Gotuje zatem i rozmyśla. Że wciąż za dużo wojen i jest ich coraz więcej, bez nadziei na czyjekolwiek zwycięstwo, nieustający poligon z niewyczerpaną amunicją. Tak właśnie jest.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz