11 lis 2011

M 88 albo o nierównowadze:

Dzień powitany samymi jedynkami i o 11.11 przyszpilony spotkaniem warg w przerwie między myciem podłogi i ubrań składaniem. Odsycha po wertepach warszawskich w pieskotowej aurze i jego skrzydłach, ale ciężko utulić jej rozedrgany tydzień, coraz trudniejsza równowaga między domem a rytmem pracy, który wprawia ją w nieznośne drżenie. Trudno nacisnąć guzik off w głowie i nie mieć konieczności na cały tydzień rozciągniętych, trudno przestać myśleć o myśleniu, że trzeba przestać, bo ona wszędzie, w każdą część tego co robi, w każdy pyłek najmniejszy i nawet to, co rani ładuje się z całym sercem i zanim wyrwie się na siłę z powrotem i zabliźni te wszystkie swoje poharatania tygodniowe, to minie trochę czasu. I wcale nie jest łatwo trzymać równowagę, kiedy z jej wyraźnie narysowanej linii, którą idzie, raz po raz ją coś strąca i wraca do punktu wyjścia, z którego wyszła już dawno temu. I kiedy zasypia w warszawskim łóżku przytrzymując brzegami powiek za krótką kołdrę snu, nie zawsze myśli jak Scarlett O'Hara i wtedy na jej głowę spadają niewyspane, niedobre i nieregularne sny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz