Nad ich domem trwały gęste gwiazdy, obejmujące przestrzeń listopadowego nieba ciemnym kręgiem z zagadką lasu z jednej strony i mrugającymi oczami miasta z drugiej. Gdzieś poza ich okręgiem się działo, można było się przemieścić tu i tam, ale ona wolała trwać taka dłuższą chwilę obok domu z zieloną dachówką, patrząc na bezlistny i oczekujący na zimę ogród. Dzień miała nerwowy, nie zakończony pomyślnie, zaśnięty w jego czułych dłoniach podczas masażu prawego podudzia, on na rękach tak właśnie przeniósł ją do łódki Morfeusza na drugą stronę dnia, najczulej i najostrożniej jak potrafił, aby łódka przepłynęła miękko.
Pierwsza mżawka listopadowa wyciągnęła zapomniany parasol i pod warszawskim niebem, gdzie gwiazdy milkną od świateł, przemyka w koniec zmęczonego dnia, strząsając z zakamarków kurtki jesienną, nieprzyjemną wilgoć. Wciąż zawiązana na supeł, pogrążona w koniecznościach, na chwilę rozsycha. Kiedy grzeje się w cieple przyjaciół przy kominkowym ogniu, codziennie budującym inne miasta, wybijając rytm hitów z lat 80-tych na fioletowych poduszkach i tańcząc znienacka dyskotekowe, latynoskie rytmy. Rozsycha, by znów na chwilę zastygnąć w grudkę żwiru, bo nie ma szczęścia w chwilach, kiedy jej najbardziej zależy i to, co później wychodzi, jest nie przyprawione, mdłe i nie takie. Nieudane. Bo ma tak, że wszystko musi wydreptać, okupić, wymodlić, wymęczyć, wytęsknić i jak już poczuje totalną ścianę, bezsiłę, koniec, nie ma już żadnego pomostu, pomocy - to wtedy się udaje. Szczęście to bardzo ulotna chwila, w która trzeba wcelować piłką pokory i pracy - tak ona zawsze ma. Najwyraźniej. Się nie zmieni. I chciałaby, aby wreszcie złapała te piłkę i rzuciła i wcelowała w to, na co już tak dawno i długo czeka. Musi przyjść taki dzień, pod każdym niebem, niezależnie od gwiazd.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz