21 maj 2012

M 110:

Ona: powróciwszy do miasta na Wu, zaczęła poniedziałkową górę tygodnia, której wierzchołek osiągnie w środę jak zawsze, a potem się rozkosznie stoczy w piątkową dolinę prowadzącą do domu. Lubiła te piątki, kiedy jadąc busem czekała, aż w pewnym momencie, kawałek za Radomiem, horyzost sfaluje się w lekką lamówkę niewysokich gór, obszywającą soczystą, majową zieleń. Maj chował kota jeszcze bardziej w niezmąconą toń i ona już powoli zaczęła wierzyć, że kot stał się najszybciej ich Serafinem i poluje na żaby i myszy na niebieskich połoninach, a dałaby wiele za mruczące, kochane, ciepłe od słońca futro, które chodziło krok za krokiem niczym pieskot. On: zasypiając, zszywa kumkaniem żab i coraz częstszym szumem cykad kilka wieczorów bez niej w wielką kołdrę, pod którą śpi od poniedziałku do czwartku, by później rozwinąć lewe skrzydło i w nim dać jej zasnąć. Ona: uwielbia jego mocne przedramiona, ręce wyrzeźbione bólem tysiąca pleców, ciepłe, silne i pocałowane piegami, kiedy może patrzeć, jak się napinają, jak współistnieją obok jej niedużych dłoni, jak potrafią zrobić tyle rzeczy, jak czule głaszczą zrozpaczoną kotę, jak napinają się podczas ogrodowych prac, jak trzymają kubek, kierownicę, bębnią triole i swoje rytmy, jak umieją współgrać z jej skórą, pomimo swojej siły i czasem szorstkości, są. Gdzieś w tęsknieniu za tą jego siłą, do której wraca i z której nie chce odjeżdżać, gdzieś w pracowym kołowrocie, w makijażach, które pamiętają o jej pędzlach, palcach i oczach i dzwonią, gdzieś w nareszcie ciepłej, obsypanej perłami konwalii, lekko spóźnionej wiośnie, w pierwszych truskawkach, pomidorach o smaku pomidora a nie importu, w niewyspaniu, w apetycie na kabanosy z ketchupem 7, kalarepie i groszku z majonezem, gdzieś w koniecznościach, miękkich drogach lekko przejeżdżanych szafirowym autem, jak podszewka, jak ziarnko grochu, jak natrętna, mała mucha, jak paproch, który wpadł do oka, gdzieś na samym dnie tego wszystkiego, co się dzieje, co zabrało kota i nie chce go oddać, co oddala i przybliża, co cieszy i smuci, gdzieś głęboko pojawiło się znów to dobrze znane przeczucie, że się coś zaraz zawali, bo za długo jest dobrze, że ona ma takie czujniki, że ściąga na siebie czyjeś niedoskonałości, szlamy, paprochy i odpadki i one są i one trują, tworząc blokadę, cośnietak, co nie pozwala osiagnąć jej pełni, stać się wszystkim, miłością, stać się połączeniem jego silnej i jej mniejszej dłoni, co może wybierze sobie jej szarozielone oczy i jego piegi, albo jego czarne włosy a jej ich falistość, co będzie nim albo nią, co stanie się na wieczność mostem między nimi. To jest jak robak, jak larwa, która trąca nie tylko jej intuicję, ale nikt o tym nie mówi, bo może za wcześnie, bo może nie można, bo ona jest wyczulona, a może właśnie trzeba skumulować energię i popsuć szyki i otworzyć drogę, aby spełniło się to światło, które jest tuż tuż. Które tym razem majem zabrało kota i może właśnie on poszedł o tam z misją wrócenia z tym, w tym, na co tyle czekają.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz