Wielkie hałdy brudnego śniegu topniały w oczach pod usypiającym dotykiem deszczu, szarzejąc świat, szyby, nastawiając wycieraczki na nieustanną pracę. W rozmoczonym Lublinie, kuląc się pod kapturem jasnoszarej kurtki, ślizgając w fioletowych kozakach o spodach niczym macki ośmiornicy - weszła w oświetlony, pachnący prostokąt drzwi i zapachniało jej cebularzami. Zaraz wbiła zęby w świeżo zakupiony krążek ciasta drożdżowego wypełnionego podsmażoną cebulą z makiem, a takie rozkosze tylko w Lublinie, nigdzie indziej na taką skalę. Rozkosz nie do przejedzenia, przypominana zawsze wtedy, kiedy uda się jej zawitać o tu, a będzie się udawało znacznie częściej. Miasta zwiedzane po nitce smaku do uwodzicielskiego kłębka. Idąc bardziej niż nieco w dół od Lublina, Kraków opasany obwarzankami, które zawsze kupowała od blond pani w krótkich włosach pod Bagatelą albo na Sławkowskiej, albo tam w takim małym podcieniu jak się skręca w prawo w Długą. Rozkoszne krążki musiały być przypieczone i z sezamem, z chrupkością rozrywającą kubki smakowe, zwłaszcza w połączeniu z masłem i wędzonym bundzem.
Jeden smak, jedno miasto.
Paradyż to smak niezwykle uczciwej bułki z serem, zjadanej z sentymentu niedaleko stacji benzynowej, która historyczna dla nich, staje się ikoną drogi do rodzinnego miasta.
Łódź pamięta jagodziankami od Dybalskiego, z których ciemnofioletowa toń rozlewała się po delikatnym drożdżowym wnętrzu a później po podniebieniu. Miasto na Wu rozpieszczało ją drożdżówkami z serem, kupowanymi w małej cukierence na Hożej opodal Mokotowskiej, bogate twarożkowe nadzienie pachnące wanilią cudownie uśmiechało ją w głodne poranki na drugie śniadanie. W Białymstoku jadła najlepsze na świecie małe placki z twarożku, podawane ze świeżymi truskawkami i miodem. W Gdańsku, nie wiedzieć czemu, pamięta smak kuchni rosyjskiej, ichniejszej zupy rybnej i pieczonego ziemniaka, daleko w tle pozostawiając smażoną flądrę, bo takie na papierowej tacce dawno wymarły. W Zębie, podczas zimowego wyjazdu, dopadła ją wyjątkowa rozkosz smaku pieczonych na blasze moskoli, podawanych z tartym oscypkiem i śmietaną. W Żorach opodal stacji kolejowej jadła genialne pierogi ze szpinakiem, których stos zabrała na wynos, które pozwoliły jej przeżyć cztery godziny czekania na pociąg na zimnym peronie.
Jest tyle miast i smaków na świecie, nie odwiedzanych cukierni, pomijanych knajpek, w których można złowić ten unikat, smak smaków, absolut, który w świecie glutaminianu sodu i dań z woreczka staje się niczym najdroższa biała trufla.
Jak rozjedzie do szczętu i do cna ten brudny śnieg na płaską i jasną twarz wiosny, to pojawią się nowe miejsca na swoistym, indywidualnym, kulinarnym szlaku wspomnień. Coś być musi za zakrętem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz