24 sie 2020

M 315 albo o tym, że trudno bez 3:

Trzydzieści lat słuchania jednego radia poszło wniwecz, sobie gdzieś tam, roztopiło się w cichych głosach dziennikarskich miernot nie dorastających do naczyń włosowatych i aksonów pięt, w jakiś miałkich dźwiękach usiłujących być audycją, w czymś podpartym reklamami, wiadomościami i dżinglami, fastfoodowy kontent, nie mający nic wspólnego z tym, co było solą jej życia. Bo radio pomagało na wszystko, na trudne noce, na samotne wieczory, na kojarzenie emocji z daną muzyką, na nagrywanie audycji pana w płaszczu, sączącego muzykę dotykającą tak mocno, jak mało co później, na zapisywanie notowań jedynej w świecie listy. Radio było remedium na wszystko, jak plaster na każdy nastrój, drogę, ustawiało dzień, minutę, godzinę, było jak kroplówka sącząca to, co najbardziej lubi, określone dźwięki puszczane przez muzycznie nakreślonych ludzi i wspaniale było wybierać w tym szkicowniku, od HB do BB albo do węgla lub tłustej pasteli. I niestety, tego już nie ma, jest rozpaczliwie pusto, głosy sobie poszły, niektóre do znalezienia, inne już nie, i jak tak można, po prostu rozmontować coś, co było zawsze, jak aksjomat, jak mur chiński, jak sekwoja. I poszło sobie razem z drzewami z Mierzei Wiślanej i Białowieskiej Puszczy, poszło z kopytami koni na Podlasiu, z rozpruciem koronki z Koniakowa, przestało się jak wiele stałości w jej do tej pory stabilnym świecie. I ona, chociaż to jego urodziny, spędzone w silnych palcach jego rąk, w razem tak, że bardziej chyba nie można, w jazzowych sączeniach, w gwiazdach aż za dużych, tego po prostu nie chce. Bo nie da się już włączyć tego, czego nie ma i to jest najbardziej na świecie zwyczajny smutek, jakby umarł przyjaciel, który tyle lat szeptał jej do ucha.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz