16 kwi 2011

M 49 albo farbki i pędzelki:

Malowanie jest energią. Trzeba najpierw mieć w sobie zalążek, pomysł, ochotę, chętkę, gram weny. A potem pozbierać to, co się ma i umówić na sesję zdjęciową, albo zebrać pędzelki i kupić karton, zwariować w sklepie dla plastyków i myśleć godzinę nad kolejnymi suchymi pastelami, nad akwarelkami w magicznych kostkach opakowanych jak cukierki, nad miękkością ołówka czy bardziej be czy ha, nad pędzelkiem z jakiegoś sierściucha bo Akurat Jeszcze Takiego Nie Mam albo Właśnie Zgubiłam (pewnie gdzieś leży, ale znajdę go przy kolejnej przeprowadzce). Otworzyć kufer z mazidłami jak sezam i podotykać konsystencje, ach, tu ta delikatna, pod brwią, ten mat na całą powiekę, tu jeszcze można to i to i kilka baz i kilka fluidów, bo może przyjdzie ochota na taki kolor a akurat go nie wzięłam i co z taką ochotą dalej zrobić jak się nie ma i nie ma i zła zła się staję.
Sprawdzić czy pędzle czyste, odwinąć je z przedługiej rolki, dotknąć włosie i znaleźć się od razu w innej bajce.
...pod palcami twarz, nakłada korektory, różne konsystencje, rzeźbiąc twarz jak bryłę, muśnięciami, jak laserunek, pozwalając czasowi zadziałać, niech się wtopi, niech zaistnieje, niech czułe oko aparatu wychwyci lekkość i rozświetlenie a nie ciężki puder. Nakłada fluid pędzlem, maluje jak obraz, dotyka palcami, małymi porcjami, kropla po kropli wtapia kosmetyk w twarz, aż efekt wygładzenia będzie zadowalający. Ma swoje ulubione pędzle, nie za miękkie, dość sprężyste, odpowiednie do struktury cienia, do jego kremowości lub sypkości a to ważne bardzo ważne gdzie i jaki cień się nałoży, aby nie byo zbyt ciężko, wytrzymało, oddało swoje nasycenie/nienasycenie koloru. A potem pewna ręka prowadzi eyeliner z japońskiego włosia jak do kaligrafii, kreska ćwiczona na milionach arabesek w dzieciństwie, nieomylnie rozszerza się i kończy sprawnym, cienkim podwinięciem. Tuszuje rzęsy, od spodu, za zamkniętych oczach, dokładnie otulając je czernią, nadając sceniczne wyraziste życie. Makijaż sam nabiera kolorów, jak kula puszczona w ruch, zostawia się go samemu sobie i on wychodzi, upiększa, rozmawia po swojemu z twarzą, wymyśla się pod pędzlem, żyje po to aby - zdumiony krótkim życiem - po kilku godzinach zniknąć pod bawełnianymi płatkami...
A karton docinam w dowolny sposób i najpierw szkicuję dmuchawce latawce wiatr i palce biorą pastele a opuszki palców tańczą po papierze, po liniach, ostrożnie jak baletnice i nagle jest, wychodzi, pojawia się a w duszy spełnienie, że jeszcze umiem, że ubyło mnie tyle akurat na wielkość rysunku i daję kolejne życie temu co we mnie od zawsze, moim obrazkom, które muszą najpierw do palców spłynąć, żeby powstały.
A potem pomakijażowe, porysowane endorfiny i cała ja za mała na uśmiech.
megigreg, sobota, 26 marca 2011

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz