16 kwi 2011

M 47 albo pierwszy dzień wiosny:

Najwyraźniej podróż jest dziurą, przez którą trzeba się przepchnąć, przeczytać ją, przesłuchać lub przespać. A potem nastaje księżcowy Białystok ze srebrnym guzikiem księżyca, który aż do nowiu po kawałku będzie się odpinał aż zgaśnie w czarnej pościeli nocy. Miasto, w którym śpiewnym językiem rozbrzmiewają ulice, a ja jestem dumna, że to też jest polski, gdzie resztki śniegu po kątach leżące przypominają bitą śmietanę kładzioną łyżką. Dumny, złamany w kształt zszywki pałac Branickich z rannym ogrodem z tyłu, parki i cerkiew przed oknem hotelu. Ciepło i otwartość na każdej ulicy. W hotelu - panowie na biznesowych kolacjach, z miną konesera testują wino, międlą ustami udając znawców i zamawiają żurki i ryby żeby zagłuszyć wyrzuty sumienia i interesy. Kalejdoskop łysin i garniturów, opartych łokci z wystającymi mankietami na spinki i wirujące talerze kelnerskich tac. W rogu, pod telewizorem, w bluzce w motyle kobieta z krótkimi włosami delektuje się spaghetti i jest mną, tylko siedzi tak cicho, że w powodzi szarości garniturów, błysków okularów i stukotu szklanek, ciężko ją zauważyć...
I wrócę do pokoju, gdzie z Krynką idę przez Podlasie, gdzie szum aut wyznacza rytm wieczoru, gdzie bardzo bardzo powoli skrada się sen.
I zostawię jutro kolejny hotel jak mężczyznę, w którym się wyspałam, zjadłam kolację i powitałam śniadaniem, bez wyrzutów, byle dalej i byle następny, bez zastanawiania się czy on w ogóle zatęskni za moimi palcami i ustami. Chyba, że się w nim zapomnę i wtedy napisze do mnie maila albo zadzwoni.
Na razie - popadam w hibernację.
megigreg, poniedziałek, 21 marca 2011

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz