Więc ona idzie dalej, mija oblepione gazetami kioski, w których panoszą się także butelki z napojami wszelakiego autoramentu, bo może pan zechce coś z kiwi a tegoż akurat nie ma i co pan zrobi, straci ochotę, smak, będzie zły, pójdzie do Krysi obok i kupi, więc kiwi również musi być bo klient nasz pan. I jeszcze bułki i precle, słodkie, tonące w hektolitrach lukru, opisane skrótami, niezrozumiałymi dla cudzoziemca, z wbitym drutem z objaśniającą kartką czy to „ser-mak“, czy „drożdż. z czekol.“ "bułka z adwok.", czy wytworny pączek „z różą“ albo bardziej wykwintnie „z rosą“ i chociaż kosztuje złoty dwadzieścia, jest gumowaty, tłusty i nadziewany szprycą, mieszka cały dzień na dworcu, to nabywca może się z samej nazwy poczuć wyjątkowo. Plejada kanapek, z których wystają języki sera albo szynki, robione taśmowo z kajzerek albo bułek z przedziałkiem, posmarowane margaryną, z obowiązkową zielonością ogórka lub błyskiem papryki wystawionej po to, aby skusić amatora zdrowego odżywiania, że są w takiej kanapce rzeczy zdrowe, chociaż mogą się one okazać skromnym reprezentantem tylko do popychania językiem podczas konsumpcji.
I stoją te panie Krysie i Zdzisie świątek i piątek, prowadząc żywot kreta, nauczone dworcowych dżingli i rytmu dworca, czują się potrzebne, kiedy zgłodniała w podróży ciżba rzuci się na ich kolorowe kioski i zje te wszystkie kanapki, te stosy, te lukrowane bułki podawane maszyną losującą ręki, bo wybrać sobie nie można i siedzą panowie od książek, zatopieni w lekturze bo odkurzają w sobie to, co kiedyś przeczytali, a planety szaleją, a tłumy przepłyną. Ona lubi tę dworcową niezmienność podziwiając, że można robić w kółko to samo, być przyklejonym do spożycia lub liter. Tymczasem wróci za pięć dni i pewnie za ten czas nie zmieni się cena precli, a trawa będzie jak zawsze bardziej zielona.
megigreg, niedziela, 03 kwietnia 2011
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz