16 kwi 2011

M 52:

Ona: w połowie dnia przecięła słoneczną, pyszną, wiosenną niedzielę koniecznością podróży, zostawiając za sobą żółtość fajerwerków na krzewach forsycji i w oczach rosnące zielone dywany otulające miasto. Idąc ciemnym dworcowym tunelem, zawsze mija tanie gazety skazane na drugie życie, wyławiając z nich podróżne czytadło jak łapkę do zabicia muchy czasu, która natrętnie brzęczy w pociągu, mieszkania z książek, które ciągle rosną, i w których ciągle pojawiają się nowe tytuły. Boki owych mieszkań, prastare zakurzone księgarnie, w których nie sposób pamiętać co jest na samym ich dole, pełne są tytułów i wydań, dawno zapomnianych, że istniały, uświadamiają, ile tak naprawdę książek się przeczytało na przestrzeni czytelniczych dziejów. Licząc tak od drugiej klasy podstawówki. Przystaje więc na chwilę -  jeśli ją ma - i chłonie wzrokiem dawne wydania, wspominając emocje z książką związane, albo gdzie stała na białej półce w pokoju. Niczym małe okna, kuszą powrotem do siebie, odkurzeniem zaschniętych emocji albo nowością wspomnień, że zawsze daną książkę chciało się przeczytać, a potem ona zniknęła i trzeba było lat świetlnych, aby znaleźć ją w Krakowie, w mrocznym tunelu, gdzie stworzyły dom, o jeejjestależjejkiedyśszukałamsłyszałamżefajna. Kawał gęstej literatury a nie lakoniczny fastfood, po którym mózg się prześlizguje, nie pamiętając o czym to.
Więc ona idzie dalej, mija oblepione gazetami kioski, w których panoszą się także butelki z napojami wszelakiego autoramentu, bo może pan zechce coś z kiwi a tegoż akurat nie ma i co pan zrobi, straci ochotę, smak, będzie zły, pójdzie do Krysi obok i kupi, więc kiwi również musi być bo klient nasz pan. I jeszcze bułki i precle, słodkie, tonące w hektolitrach lukru, opisane skrótami, niezrozumiałymi dla cudzoziemca, z wbitym drutem z objaśniającą kartką czy to „ser-mak“, czy „drożdż. z czekol.“ "bułka z adwok.", czy wytworny pączek „z różą“ albo bardziej wykwintnie „z rosą“ i chociaż kosztuje złoty dwadzieścia, jest gumowaty, tłusty i nadziewany szprycą, mieszka cały dzień na dworcu, to nabywca może się z samej nazwy poczuć wyjątkowo. Plejada kanapek, z których wystają języki sera albo szynki, robione taśmowo z kajzerek albo bułek z przedziałkiem, posmarowane margaryną, z obowiązkową zielonością ogórka lub błyskiem papryki wystawionej po to, aby skusić amatora zdrowego odżywiania, że są w takiej kanapce rzeczy zdrowe, chociaż mogą się one okazać skromnym reprezentantem tylko do popychania językiem podczas konsumpcji.
I stoją te panie Krysie i Zdzisie świątek i piątek, prowadząc żywot kreta, nauczone dworcowych dżingli i rytmu dworca, czują się potrzebne, kiedy zgłodniała w podróży ciżba rzuci się na ich kolorowe kioski i  zje te wszystkie kanapki, te stosy, te lukrowane bułki podawane maszyną losującą ręki, bo wybrać sobie nie można i siedzą panowie od książek, zatopieni w lekturze bo odkurzają w sobie to, co kiedyś przeczytali, a planety szaleją, a tłumy przepłyną. Ona lubi tę dworcową niezmienność podziwiając, że można robić w kółko to samo, być przyklejonym do spożycia lub liter. Tymczasem wróci za pięć dni i pewnie za ten czas nie zmieni się cena precli, a trawa będzie jak zawsze bardziej zielona.

megigreg, niedziela, 03 kwietnia 2011

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz