Za oknem pierwsza zieleń, jej miękki zarost rozlegle kładzie się na starannie zaoranych polach, przepięknie pachnących obudzoną ziemią. Gdzieniegdzie pierwsze pąki na drzewach już ośmieliły wysunąć swoje palce aby coraz bardziej rozrosnąć się w nieprzeniknioną zieloność i temat do śpiewania licznym ptakom. Staje się nieodwracalnie w stronę tej radości, że słońce, że ciepło, że każdy dworzec tylko spina budynkiem z nazwą te szachownice pól, na których wygrywa tylko życie.
Poszłam do WARS-u, ze "Złym" Tyrmanda w zanadrzu, popijając antidotum na znużenie - czyli kawę po turecku, zaserwowaną z troską przez panią bufetową Maciejkę. Woda cienkim strumieniem wydobyła się z wielkiego, brązowego, emaliowanego czajnika z żółtym napisem WARS. W dobie grzałek, plastików i wszechobecnych technologii pani z upiętymi włosami, rodzajem czepka na zaondulowanej głowie, z perłową kreską na oku, w wiśniowej kamizelce, przejęta swoim zadaniem parzenia kawy, czerwoną od pary twarzą, wydała mi się wyciętym obrazkiem z lekko tylko potyrmandowych lat.
Dosiadłam się do pana, który z zapałem jadł gęstą zupę dnia, pana o przejrzystych oczach, jakie mają ludzie ze Wschodu i nie pomyliłam się, wielbiciel obiadów w podróży był z Białegostoku. Po przemiłej rozmowie o Tyrmandzie, podróżowaniu, duchowości, Biebrzy i kościele w Tykocinie, została mi polecona książka o podróżach odbytych przez jednego pana w dwudziestoleciu międzywojennym. Zapisałam i poszłam w moje wybrane przez pociąg miejsce.
Wysiadając w Warszawie, kątem oka dostrzegłam, iż młody chłopak w sąsiednim przedziale czytał dokładnie tę książkę, która została mi polecona w obiadowej porze, na krótkiej przestrzeni wydobytej godziny.
W ciemne granity dworca w Warszawie wjechałam z uśmiechem. Zieloność, na którą czekałam wyjechała z drugiej strony następnym pociągiem.
megigreg, piątek, 01 kwietnia 2011
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz