16 kwi 2011

M 57 albo Warszawa:

W Warszawie coraz częściej bywa, jak potłuczona od ilości pracy filiżanka, która usiłuje się skleić gdzieś w atmosferze miasta. Gdzie Bunkier, Pauza, Prowincja, Singer, Alchemia, obiady u Stasi, gdzie herbaciarnia w prastarej piwnicy, szuka mimowolnie cząstki miejsc ukochanych, gdzie można zielonym pierścionkiem Plant zaręczyć się z Rynkiem, zamyślić się w maleńkim kościele na św. Jana a potem pogubić myśli na Gołębiej jak koraliki sprzedawane w Sukiennicach. Warszawa jest rozłożysta, duża i szybka, auto pędzące co chwila, radosne, żywe, długodystansowe. Niedobre espresso z czekoladą gdzieś w starannie wybranej kafejce na Chmielnej nie pozostawia żadnego posmaku. A chciałaby Warszawę lubić, za miejsca na Saskiej Kępie, może właśnie tam powinna usiąść i wybrać stolik i filiżankę z kawą, może powinna iść do parku i się w nim do zmroku zgubić.. Coś w tym mieście można latem znaleźć, bo kiedyś umiała. Na studiach przyjeżdżała co poniedziałek na wykłady, jadła obiad w Karaluchu za pięć złotych a za dziesięć piła kawę u Bliklego albo czekoladę u Wedla i spoglądała na miejsce, gdzie kiedyś stał dom mody Herse. W dzień warszawskich konieczności, kiedy zaczynała pracę makijażystki, siadywała w Małej Czarnej na Hożej, gdzie przy Verry Berry snuła kilometrowe rozmowy i myśli. I taka była jej Warszawa. Kiedyś pomieszkiwała w ogromnym białym apartamencie na Alejach Jerozolimskich, w których nie było nic oprócz białych ścian i filiżanek z porcelany kruchej jak skrzydła motyla, ukrytych na samej górze pod sufitem. Wspinała się więc po wielkiej drabinie i ostrożnie zdjąwszy białe precjoza, na środku wielkiego salonu nalewała do nich aromatyczną herbatę Earl Grey.
Warszawa nie ma dla niej określonego smaku, chociaż pamięta miodowy posmak Ciechana pity w upalny letni wieczór na Powiślu, gdzie każdy fragment chodnika zajęty amatorami złocistego trunku, gdzie każdy wtrąca swoje cztery grosze i sączy kolorowy wieczór. Pamięta smak kolacji w Hotelu Bristol, kiedy czuła się jak warszawska dama z tyrmandowych lat. Gdzieś na dnie szuflady z włoską kuchnią sączy się smak tagliatelli z truflami, jedzonych dawno temu w Chianti na Foksal. Kiedyś w zagubieniu jesiennym, kiedy czekała na pociąg omijając dworzec aż do Nowego Światu, przysiadła w kawiarni, gdzie wymuskany młodzieniec pił białą czekoladę z malinami i oglądał świeżo kupiony przewodnik po dworach na Kresach. W postawie, w wypucowanych butach Lloyda i nieskazitelnym garniturze kryła się potworna nieszczerość. Niesmak warszawskiego lansu na dobre zagościł gdzieś w jej świadomości a ona w tej kwestii bardzo nieumiejętna.
To miasto powstało ze strasznych powojennych ran, gdzie nic nie jest autentyczne i wszystko już było, jest duże i wypychane watą ludzi, aby się w nim dopasować i żeby nie spadało jak za duże buty. Za daleko do parku, gdzie można zaszyć się w książce zieloną igłą liści, za daleko na spacery, kiedy but nieznośnie obciera i trzeba przejść tysiące mil, aby gdzieś dotrzeć i doznać ulgi. Duże ulice z wieloma pasami, rozpięte ramiona mostów, rozgrzane płyty blokowisk, urocze mokotowskie wille – niebajkowe jednak, południowa Praga z magicznie osiecką Saską Kępą, Kamionek, siatka butików i kawiarń z muzyką chilloutową, falujący, stukający, wszędobylski tłum, arcydrogie ciasta u Gesslerowej, półmagia Rynku Nowego Miasta, sprawiają, że jednak ciągle tam wraca, tworząc własną geografię ścieżek, jak niedoskonały i niedokończony obraz, namalowany bez natchnienia a jednak bestseller.


megigreg, piątek, 15 kwietnia 2011

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz